Wcześniej już chwaliłam poprzednie dwie książki kanadyjskiej autorki Tanyi Huff, Cenę krwi i Ślad krwi . Teraz przyszedł czas na wrażenia po lekturze ostatniej z dostępnych u nas powieści, Linie krwi.
Vicky Nelson, prywatny detektyw, sama nie może uwierzyć, kiedy jej były partner z policji, obecnie przyjaciel, Michael Celluci daje jej zlecenie zbadania dwóch nagłych śmierci pracowników Muzeum Archeologicznego w Toronto. Policja nie interesuje się tymi przypadkami sądząc, że były to zwykłe zawały serca, ale Celluci, który widział już wiele, przeczuwa że to całe zamieszanie ma związek z jednym eksponatem, którego raptem zabrakło...
Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że można do opowieści o wampirze przemycić starożytną mumię. Naprawdę. Wilkołaki, duchy, ba, nawet zombi tak, ale faceta w poszarpanych bandażach? Otóż Huff to zrobiła. I jaki jest efekt? Więcej niż zadowalający. Po pierwszym zdziwieniu kupiłam całą tę historię. Przede wszystkim dlatego, że autorka potrafiła całość jakoś sensownie - o ile w takich historiach jest to możliwe - połączyć i zrobić ze zwykłego eksponatu muzealnego godnego przeciwnika dla naszego Henry'ego Fitzroy'a. Kolejnym plusem jest większa niż w poprzedniej części obecność wampira i Celluciego. Za to mniej jest tu humoru, który tak polubiłam w części pierwszej. Ale jest za to ta sama wartka akcja, która sprawia, że naprawdę ciężko jest odłożyć Linie krwi na bok. Wciąga ta książka i to bardzo.
Ja czekam na następne części przygód naszego jakże sympatycznego i oryginalnego trio. Mam nadzieję, że już niedługo Fabryka Słów stanie na wysokości zadania i będzie można znowu kibicować Vicky i spółce w walce ze złem z nie tego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz