Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura polska. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 lipca 2013

"Abel i Kain" Katarzyna Kwiatkowska

Jakiś czas temu przeczytałam, a właściwie pochłonęłam, debiutancką powieść Katarzyny Kwiatkowskiej Zbrodnię w błękicie. Kryminał osadzony w XIX wieku w Księstwie Poznańskim. Głównymi bohaterami byli młody światowiec Jan Morawski oraz jego kamerdyner i przyjaciel w jednym, spostrzegawczy Mateusz. Po skończonej lekturze naprawdę  miałam nadzieję, że to nie koniec przygód Morawskiego. Nadzieja matką głupich, ale swoje dzieci kocha: na rynku wydawniczym pojawił się kolejny kryminał autorki, Abel i Kain.

Rok 1900, Księstwo Poznańskie. Morawski wraz z Mateuszem na prośbę przyjaciela udają się do majątku pana Ponińskiego, człowieka ogólnie szanowanego, w celu rozwiązania zagadki czy jego młodszy syn zabił swojego starszego brata, a zarazem dziedzica.

Troszkę się obawiałam, czy kolejna powieść będzie tak samo dobra jak pierwsza. Okazało się, że nie potrzebnie się martwiłam. Abel i Kain jest tak samo doskonała jak Zbrodnia w błękicie. Czterystu stronicową książkę pochłonęłam w jeden wieczór, zarwawszy nieco nocy. Po prostu nie mogłam jej odłożyć.
Zagadka kryminalna jest świetnie poprowadzona, mamy spory krąg podejrzanych, a trzeba nadmienić, że powiększa się on stopniowo wraz ze śledztwem Jana, tym bardziej, że wiele osób ma swoje tajemnice, których nie chce ujawniać. Dodatkowo okazuje się, że ofiara nie była świętym. Panuje także swoista zmowa milczenia, przez którą musi się przebić Morawski. Wszystko to powoduje, że książkę czyta się wspaniale. Dodać do tego trzeba jeszcze świetnie oddany klimat dworku szlacheckiego, doskonale ukazane jego zwyczajne życie - szczególnie te związane z kuchnią i jadalnią, obyczaje w nim panujące, a także obowiązujące w nim układy społeczne.

Ponieważ bardzo polubiłam Jana Morawskiego i Mateusza (nota bene bardzo chciałabym się dowiedzieć więcej o ich przeszłości), ponownie mam nadzieję, że to nie jest koniec i że za jakiś czas znowu będę się mogła zachwycać kolejnym kryminałem autorki z historią w tle.

piątek, 3 maja 2013

"Pan Lodowego Ogrodu" t. 4 - Jarosław Grzędowicz

Wiele sobie obiecywałam po czwartym i zarazem ostatnim tomie Pana Lodowego Ogrodu i muszę przyznać, że jestem usatysfakcjonowana, że autor mnie nie zawiódł.

Wysłuchałam tego audiobooka z ogromną przyjemnością. Tak jak przy pierwszym tomie, po prostu nie mogłam się od niego oderwać, chodziłam więc ze słuchawkami w uszach non stop, co momentami doprowadzało moją Rodzinkę do szewskiej pasji. Ale cóż było robić? W końcu chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy. A że zanim dotarłam do tego końca dostałam ponownie kawał porządnej historii, zostałam wciągnięta w wir pełen akcji, zwrotów i napięcia, tym lepiej dla mnie.

Może i PLO nie jest dziełem przełomowym; może świat wymyślony przez autora nie jest zbyt bogaty (choć kowce zostaną już ze mną na zawsze); może postacie kobiece kuleją - ale co z tego, skoro ta tetralogia wciąga i jest po prostu pierwszej klasy rozrywką. Świetnie spędziłam czas towarzysząc Vuko i jeśli dobrze rozumiem, autor zostawił sobie małą furtkę, więc jeśli nasz bohater wróci, chętnie ponownie zapoznam się z jego przygodami.

Muszę także dodać, że Jacek Rozenek jako lektor sprawdza się doskonale. Wcześniej narzekałam, że czasami przesadza z urozmaiceniem głosu w zależności od postaci, w tym tomie nie przeszkadzało mi już nic, a jestem pewna, że chętniej w przyszłości będę sięgać po te audiobooki, gdzie lektorem będzie właśnie Rozenek.

czwartek, 21 marca 2013

"Pan Lodowego Ogrodu" t. 2 i 3 - Jarosław Grzędowicz



Przyznaję, momentami było trudno. Zdarzało się, że nie mogłam się zmusić, żeby odpalić dalszą część tomu drugiego. Po świetnym, pełnym akcji i dużego tempa tomie pierwszym, drugi zdawał się czasami niemal ocierać o nudę. Vuko stracił swoje technologiczne super zdolności, a akcja jakby w związku z tym straciła tempo. Ale nadal, mimo wszystko, chciało mi się wracać do świata powieści. Tym bardziej, że mniej przeze mnie preferowany wątek, wątek następcy tronu, zaczął się naprawdę ciekawie rozwijać.

W tomie trzecim mamy już powrót do tempa i jakości tomu pierwszego. Audiobook kompletnie wciąga. Nawet nie zauważyłam kiedy, a wysłuchałam ostatni rozdział. W tej części już nie potrafiłam wybrać ulubionego wątku - oba są świetnie poprowadzone i w końcu się splatają. Vuko posiadł nowego zdolności, ma nowych przyjaciół, tempo jest zawrotne, a niespodzianka goni niespodziankę. Spotykamy też w końcu Pana Lodowego Ogrodu.

Jeśli chodzi o lektora, na szczęście ten się nie zmienia. PLO nadal czyta Jacek Rozenek, który ma bardzo przyjemny tembr głosu. Jak dla mnie czasami może trochę przesadza z modulacją głosu, ale widocznie przyzwyczajenie robi swoje, bo nie przeszkadzało mi to już tak, jak przy słuchaniu tomu pierwszego.

Ja już wzięłam się za tom czwarty. Wiele sobie po nim obiecuję. 

niedziela, 10 lutego 2013

"Trucizna" Andrzej Pilipiuk

Będzie krótko, bo jakaś zmaltretowana jestem i przede wszystkim zawiedziona. Chciałam sobie poprawić humor, wzięłam więc do ręki najnowszego Wędrowycza, nastawiłam się na dobrą zabawę  i niestety się zawiodłam...

Czemu? W sumie powinno być dobrze, bo w tym tomie mamy aż dwadzieścia krótkich, czasami nawet bardzo krótkich, opowiadań o Pierwszym Egzorcyście RP, czyli tak jak ja lubię najbardziej. Ale co z tego, jak opowiadania te są jakoś bez polotu, humor gdzieś się ulotnił i w końcu złapałam się nawet na tym, że nad książką zasypiam? Nie wiem w czym rzecz, bo naprawdę Jakuba Wędrowycza polubiłam... Kroniki będą już chyba do końca mego żywota jedną z ulubionych lektur. Tym razem brak mocnych zakończeń, nie ma niespodzianek, wszystko poprawne, ale już tak nie iskrzy.

Po następne książki z Wędrowyczem - dwie mi zostały do przeczytania - sięgnę, ale teraz już się trochę boję, że się znowu rozczaruję.

czwartek, 24 stycznia 2013

"Pan Lodowego Ogrodu t.1" Jarosław Grzędowicz

Sporo słyszałam o cyklu Grzędowicza. Zazwyczaj dość pozytywnie. Ale jakoś nie było kiedy po niego sięgnąć. Może troszeczkę odstraszało, że to takie połączenie fantasy i s-f, a ja tego drugiego nie lubię... I gdyby nie zwariowana promocja na audiobooka, nadal bym tylko kojarzyła nazwisko autora. A tak wysłuchałam tomu pierwszego i wpadłam.

Vuko Drakkainen rusza z misją ratowniczą na drugą stronę kosmosu. Ma odnaleźć kilku naukowców w świecie bardzo przypominającym naszą Ziemię, różniącym się od niej tylko trochę. Tylko albo aż, bo na Midgaard występuje magia. I tak zaczyna się ciekawa wędrówka naszego bohatera.

Ogólnie zasłuchałam się w tej powieści na amen. Nie mogłam się oderwać, co zaowocowało zarwanymi nocami. Autor tak zaserwował nam całość, że pomimo różnych braków czy niedociągnięć (słabo rozbudowany świat, czasem niektóre fragmenty się dłużą) człowiek musi się dowiedzieć co będzie dalej. Akcja goni akcję, są walki, w których Vuko wspomaga super technologia, są potwory, są dziwne zdarzenia. Jest i magia. Są i ciekawe postacie, choć nie wszystkie dobrze rozbudowane (np. postacie kobiecie bardzo kuleją). Obok głównego bohatera o polsko-chorwacko-norweskich korzeniach mamy i drugiego głównego bohatera, tym razem miejscowego, młodego cesarza. Przez to dostajemy dwie, póki co niezwiązane ze sobą, historie. Która ciekawsza? Dla mnie na razie historia Drakkainena. Zakładam, że ścieżki Vuko i Terkej Tendżaruka kiedyś się przetną. Tylko kiedy? Zabieram się z kolejny tom, może w nim właśnie.

Co do lektora, to ten tom Pana Lodowego Ogrodu czytał Jacek Rozenek. No się nie spodziewałam, że mi się tak spodoba. Lektor czasami przesadza, jak na moje ucho, ze zmianą głosu w zależności od postaci, ale później przestało mi to przeszkadzać. Dobra dykcja, miły głos.

sobota, 5 stycznia 2013

"Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji" Anna Ikeda

 Zdaje się, że pod koniec podstawówki, a na początku liceum dopadła mnie Czarodziejka z Księżyca. Jednym słowem: anime. Przewinęło się wtedy również przez moje ręce kilka egzemplarzy pisma Kawaii, nawet podjęłam kilku prób rysunku (sic!). Miłość to była dość burzliwa, ale jednak krótka. Właściwie nic z niej nie zostało, poza lekkim sentymentem. Japonią jednak nigdy, nawet przez moment nie byłam zainteresowana. Dlaczego więc wzięłam się za lekturę Życie jak w Tochigi? Nie wiem. Po prostu wpadła mi w ręce. Ale dobrze, że tak się stało, bo książka to ciekawa i z humorem.

Autorka na skutek różnych zawirowań losu mieszka obecnie z mężem i kotami w Japonii, ale nie w nowoczesnym Tokio, a na prowincji. Takiej może nie zabitej dechami, bo w okolicy są zabytki wpisane na listę światowego dziedzictwa UNSECO, ale jednak oddalonej od ludnej stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni.

To co najfajniejsze w tej książce, to fakt, że jest to opis codziennego życia autorki, jej wspomnienia. Anna Ikeda pisze więc o najzwyklejszych, przyziemnych sprawach: o swojej pracy w szkole, o tym jak ją dostała, o wycieczkach, o wizytach w restauracji. Wplata w to także anegdotki o swojej rodzinie, szczególnie o mężu i teściowej. O Japończykach też pisze, o koleżankach, szefowych, jakuzie i ekspedientkach, które nie mają szans z Autorką, jeśli chodzi o targowanie. Nawet o wypadkach samochodowych pisze i jak potrafi być w Japonii lodowato zimą. A w kilku miejscach, gdzie potrzeba, przemyca garść faktów i historii.

Bardzo to wszystko ciekawe, napisane jest to lekko, prosto i z dużą dawką humoru. Do tego zamieszczono w książce dużo udanych zdjęć. Po prostu czysta rozrywka. Ja polecam, nawet jeśli człowiek nie interesuje się Japonią.

sobota, 5 maja 2012

"Wieszać każdy może" Andrzej Pilipiuk

Długi majowy weekend, w tym roku naprawdę długi, ciepło za oknem, słońce praży, z domu wyjść się nie chce (tzn. mi się nie chce, głównie przez to słońce). Rozleniwiona jestem kompletnie i, o zgrozo!, podziębiona (wykończyły mnie lody kawowe), poszukałam więc sobie i lekturki lekkiej, a że biorę udział w wyzwaniu Z półki wybór padł na piątą część przygód osławionego Jakuba Wędrowycza - w końcu książki opowiadające o rodzimym egzorcyście ociekają humorem i absurdem.

Po ostatnim spotkaniu z Jakubem W. doszłam do wniosku, że jego trzeba sobie dawkować. Bo co za dużo, to w końcu nie jest zdrowo. Stąd przerwa była znaczna w lekturze książek Pilipiuka. Ostatnią część, dokładnie Zagadkę Kuby Rozpruwacza, czytałam w styczniu roku ubiegłego. Jak się okazało, przerwa była słuszną decyzją. Wzięłam teraz książkę do ręki z lekką obawą, czy nadal zwariowane przygody Wędrowycza będą mi się podobały. Mam bowiem ogromny sentyment do części pierwszej, która była jakby objawieniem i już na zawsze zostanie jedną z moich ulubionych książek. Wieszać każdy może jest jednak gorszym zbiorem, ale nadal jest to całkiem porządny kawałek rozrywkowej lektury.

Tym razem dostajemy siedem króciusieńkich opowiadań, które ja osobiście szalenie lubię - pomysłowo, szybko, z dowcipem. A potem mamy jedno długie opowiadanie, Pola Trzcin, które w przeciwieństwie do takiego samego dłuższego opowiadania zawartego w Czarowniku Iwanowie, także mi się podobało. Może przez tematykę? Tym razem bowiem Jakub wraz z Semenem i swoim wnuczkiem Piotrusiem rozprawiają się z Leninem i Dzierżyńskim, jeno w Egipcie, a po drodze nie przepuszczają, jak przystało na najlepszych specjalistów, bandom wampirów w Rumunii i na Węgrzech.

Wieszać każdy może zdecydowanie mi się podobało. I na pewno, za czas jakiś (raczej dłuższy, niż krótszy), sięgnę po kolejną część przygód Pierwszego Egzorcysty Rzeczpospolitej w Gumiakach.

środa, 7 grudnia 2011

"Z zimną krwią" Robert Foryś

Zachęcona dwiema pozytywnym recenzjami znalezionymi na obserwowanych przeze mnie blogach oraz, nie ukrywam, świetną okładką, sięgnęłam po książkę nieznanego mi do tej pory Roberta Forysia Z zimną krwią. I spokojnie mogę powiedzieć, że warto było.

Z zimną krwią mimo że wydana została przez Fabrykę Słów, którą kojarzę przede wszystkim z fantastyką, jest kryminałem osadzonym w czasach, gdy na tronie zasiadał Stanisław August Poniatowski. Jak dla mnie mieszanka idealna.

W Warszawie dochodzi do bardzo brutalnych morderstw, na dodatek być może z podtekstem politycznym. Do szybkiego i cichego rozwiązania sprawy zostaje skierowany bywały w świecie rotmistrz Hieronim Woyski.

Cóż, mnie ta książka bardzo przypadła do gustu. Nawet jej nie przeczytałam, ale najnormalniej w świecie ją połknęłam. Spodobał mi przede wszystkim główny bohater. Samotny żołnierz, z tajemniczą przeszłością, cyniczny, inteligentny, świetny szermierz. Mający dar wplątywania się w bardzo kłopotliwe sytuacje. I właśnie od takiej sytuacji zaczyna się cała powieść: po wygranym pojedynku musi uchodzić z Anglii. Postanawia więc wrócić do kraju, gdzie rodzina Czartoryskich przydziela mu zadanie rozwiązania brutalnych morderstw. Od tej pory podążamy wszędzie tam, gdzie Woyski: zasiadamy do stołu z wielkimi tych czasów, krążymy po ciemnych zaułkach XVIII wiecznej Warszawy, odwiedzamy burdele i spelunki, trafiamy nawet na egzekucję. A wszystko po to by złapać seryjnego mordercę.

Książkę czyta się naprawdę szybko: jest interesująca i sprawnie napisana. Ma także nieźle poprowadzoną intrygę. Mnie jej lektura sprawiła przyjemność i na pewno sięgnę po następne książki pana Forysia.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Karaibska krucjata" Marcin Mortka


Nie jeden już raz przyznawałam się, że morza nie lubię. Wody się boję, nigdy więc nie nauczyłam się pływać, podczas lekcji na basenie w LO przyprawiałam mojego nauczyciela o zawał serce, niemalże co chwilę idąc na dno. Sama się więc sobie dziwię, czemu w sumie lubię książki i filmy z morzem związane. Uwielbiam serię C.S. Forestera o Honblowerze, zawsze przepadałam za piratami. Teraz znowu sięgnęłam po kolejną książkę o podobnej tematyce, tym razem z naszego podwórka. I bardzo dobrze zrobiłam!

William O'Connor w sumie nie chciał zostać piratem. Po prostu tak czasem bywa, że człowiek nie ma innego wyjścia i musi się zbuntować przeciw złu, niestety ponosząc tego konsekwencje. Na szczęście dobrze się ułożyło dla Billy'ego, że ma za sobą oddaną załogę i wiernych przyjaciół, którzy samego go nie zostawią. Nawet wtedy, gdy dzielny kapitan niewielkiej Magdaleny postanowi co chwilę wpadać w niezłe kłopoty, walcząc z okropnymi piratami, przeciwstawiając się Hiszpanom czy ratując damę z opresji.

Dylogia Marcina Mortki jest po prostu rewelacyjna. Nie bardzo wiedziałam za co się biorę, bo niczego wcześniej o tych książkach nie czytałam, po prostu poszłam do biblioteki, a część pierwsza, Płonący Union Jack, sama wpadła mi w ręce. Już po pierwszych kilkunastu stronach wiedziałam, że muszę zdobyć i część drugą. Bo czego w tych książkach nie ma? Są świetni bohaterowie, jest niesamowicie dużo zwrotów akcji, jest przedni humor i jest intryga. Są abordaże i walki, są tawerny i są niespokojne wody. Cała wspaniała, niesamowicie oryginalna, załoga co chwila wystawiana jest na niejedną próbę. Walczą i z pogodą na pełnym morzu, i z nieobliczalnym przeciwnikiem.
Nie ukrywam, że mnie się najbardziej podobały postacie i humor zawarty w tych książkach. Całym sercem polubiłam kapitana O'Connora, młodzieńca skorego do 'strzelania focha', ale niesamowicie dzielnego. Moim kolejnym faworytem jest porucznik Edward Love - człowiek o nieskazitelnych manierach i zawsze idealnym mundurze. Z resztą cała załoga, aż po dwie okrętowe papugi, to galeria cudnych po prostu oryginałów. Dzięki nim śmiałam się niejednokrotnie podczas lektury powieści.

Karaibską krucjatę polecam wszystkim z czystym sumieniem: jeśli macie ochotę na zabawę, śmiech i dużo, czasem niemalże niemożliwych, przygód. Ja na pewno nie miałam bym nic przeciw temu, by dylogia stała się trylogią.

piątek, 9 września 2011

"Baron i łotr" Kamil Gruca

Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że nie dostanę w swoje ręce książki, powieści historycznej, napisanej przez polskiego autora, która by mi się spodobała. Na szczęście Kamil Gruca zmienił moje przekonanie. Jestem po lekturze jego powieści Baron i łotr i chcę więcej.

Francja roku pańskiego 1415. Właśnie zakończyła się bitwa pod Azincourt, fatalna w skutkach dla francuskiego rycerstwa. Ale dla kilku rycerzy angielskich to jeszcze nie koniec zmagań. Muszą się oni udać w pościg za zdrajcą.

Barona i łotra czytało mi się świetnie. Zagłębiałam się w książkę i nie liczyło się dla mnie nic więcej. Dostałam spory kawałek niezłej rozrywki. Autor świetnie pisze, żywo i bez chwili nudy. Jego bohaterowie mają swoje konkretne cechy, nie są papierowi, a przygody i wyzwania jakie ich spotykają są dość wiarygodne i ciekawe. Moim zdaniem książka Kamila Grucy jest bardziej powieścią awanturniczo-przygodową, niż historyczną. Owszem autor wplata cały czas właściwe nazewnictwo, szczególnie w przypadku uzbrojenia (tu przydaje się mały słowniczek, umieszczony na końcu książki), są małe scenki rodzajowe w tle, ale akcja to głównie pościgi, porwanie i intrygi. Mnie się to podobało. Dzięki temu cały czas się coś dzieje, są nowe zwroty akcji, nowi bohaterowie.
Trochę myląca może być okładka. Sugeruje ona opisy bitewnych zmagań, ciągłych pojedynków. Ale tego w tej książce nie dostajemy, co w sumie mnie troszkę zawiodło. Owszem kilka starć mamy opisanych, ale jak dla mnie zabrakło czegoś większego.

Gorąco polecam i trochę żałuję, że nie zaczęłam od debiutu autora, Panów z Pichfork, gdzie miałabym szansą lepiej poznać głównych bohaterów Barona i łotra.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak literanova.

wtorek, 26 lipca 2011

"Koniec pieśni" Wojciech Zembaty

Jeszcze jakieś pięć, sześć lat temu właściwie nie czytywałam polskich autorów. Byłam wtedy mocno zainteresowana głównie powieścią angielską z dziewiętnastego wieku i polska literatura mnie kompletnie nie obchodziła. Ale przypadkiem wpadła mi w ręce książka Mai Lidii Kossakowskiej i otworzył się dla mnie nowy świat: polska fantastyka. Obecnie jest niemalże podstawą mojego książkowego uzależnienia, co powoduje, że sięgam nawet po debiutantów. I takim właśnie debiutantem jest Wojciech Zembaty.

VI wiek. Brytania, znosząca wyniszczające i krwawe najazdy Sasów. Wielki król Artur umiera, a wraz z nim siła Brytów.
Lata współczesne w Warszawie, do znużonego psychologa przychodzi młody chłopak, prosząc o pomoc w pokonaniu nawiedzających go koszmarów.
Oba te światy, tak zupełnie różne i odległe od siebie, połączy jeden przedmiot - wspaniały, złoty torques, obdarzony wielką mocą.

Po przeczytaniu ostatniej strony stwierdziłam, że jest to naprawdę niezła książka. Ma ciekawą fabułę, która po prostu wsysa czytelnika. Na początku nie mogłam sobie wyobrazić, jak współczesna Warszawa i celtycka jeszcze Brytania mogą zostać połączone. Ale autorowi się to udało i to dość sprawnie. Akcja co chwilę się przenosi z jednej rzeczywistości do drugiej, oba te odmienne światy się przeplatają, a to powoduje, że powieść czyta się niezwykle szybko. Szalenie podobała mi się kreacja świata Brytów: te fragmenty czytało mi się jak bardzo dobrą powieść historyczną.
Koniec pieśni
jest powieścią szalenie krwawą, momentami wulgarną i mroczną. Nawiedzają ją przebrzmiali bogowie i okrutne demony. Jest w niej magia i krwawe rytuały. Bohaterowie przenoszą się do innego wymiaru, śmierdzącego zepsuciem i stęchlizną. Mamy także opisy zmagań wojennych, potyczek i bitew. A w tym wszystkim kilkoro bohaterów, próbujących się odnaleźć i zrealizować swoje cele. To wszystko powoduje, że książka ma wyrazisty i mocny charakter, który akurat mnie odpowiadał zupełnie.

Ale są też w debiutanckiej powieści Zembatego braki. Dla mnie za szybkie, zbyt pośpieszne było zakończenie. Miałam wrażenie, że niektóre wątki zostały po prostu ucięte. Także niezbyt podobały mi się współczesne dialogi bohaterów celtyckiej Brytanii.
Do samego wydania mogę się bardzo przyczepić tylko o literówki - szczególnie na końcu było ich zatrzęsienie.

Ogólnie Koniec pieśni jest dla mnie niezłą, sprawnie napisaną lekturą, łączącą fantazję, powieść historyczną i legendę króla Artura. Książka spodobała mi się na tyle, że daję autorowi, mimo kilku niedociągnięć, kredyt zaufania i chętnie sięgnę po jego następna powieść.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak literanova.

środa, 8 czerwca 2011

"Blondynka na Wyspie Wielkanocnej" Beata Pawlikowska

U mnie z literaturą podróżniczą jest raczej słabo. Owszem, czasami coś przeczytam, ale nie pochłaniam tego rodzaju książek, jak niektórzy. Poza tym, ja jestem raczej typowym domatorem i choć bywałam w różnych miejscach, a o zwiedzeniu innych nadal marzę, to ogólnie nie przepadam za podróżami. Mimo wszystko postanowiłam sięgnąć, będąc wczoraj w bibliotece, po książeczkę Beaty Pawlikowskiej z nowej serii Dzienniki z podróży. Czemu? Bo lubię panią Pawlikowską.

W weekendy Beata Pawlikowska ma w jednej z rozgłośni radiowych swój program o podróżach. Lubię go sobie posłuchać szykując rano śniadanie. Po prostu Beata Pawlikowska wydaje mi się bardzo sympatyczną i ciekawą osobą, która sporo już w swoim życiu widziała ciekawych miejsc i o nich w sposób interesujący opowiada. Myślałam, że tak samo będzie z tą książką. Przyznam się, że zbudziło moje zdumienie niewielkie wydanie tej książki: kieszonkowy format, coś około 100 stron, ale stwierdziłam, że może jest w tym jakiś pomysł. Niestety się rozczarowałam. Książeczka jest sympatyczna, ale właściwie niewiele więcej da się o niej powiedzieć. Rysunki autorki dają wrażenie przeznaczenia dla dzieci. Treści w sumie jest bardzo niewiele, i niestety to co przeczytałam nawet nie rozbudziło moje ciekawości i chęci na więcej. Ot, kilka podstawowych faktów z historii Wyspy i historia z tatuażem. Mały przerywnik na dwie, trzy godziny.

Ja raczej dam spokój tej serii, a raczej za jakiś czas, jak znów nabiorę ochoty na podróże, sięgnę może po coś tej autorki, ale konkretniejszych rozmiarów.

czwartek, 7 kwietnia 2011

"Wilkozacy. Wilcze prawo" Rafał Dębski

Rzadko mi się zdarza sytuacja, kiedy po przeczytaniu ostatniej strony nie wiem jak ocenić całą książkę. A tak właśnie jest teraz, w przypadku powieści Rafała Dębskiego Wikozacy. Wicze prawo. Sytuacji nie ułatwia mi fakt, że jest to moje drugie spotkanie z twórczością pana Dębskiego: po przeczytaniu Kiedy Bóg zasypia... byłam tak samo rozdarta.

Okres po powstaniu Chmielnickiego. Wśród Kozaków od dawna krążyły opowieści o Wilkozakach, krwiożerczych przemieńcach żyjących wiecznie, których prawo mówi, że sicz jest najważniejsza. Sehij i Marika przekonali się boleśnie, że nie jest to tylko czcze gadanie...

Książka na pewno przyciąga naprawdę niezłą okładką: to ona mnie skusiła, żeby w bibliotece sięgnąć po Wilkozaków. Dopiero w domu dotarło do mnie, że przyniosłam książkę autora Kiedy Bóg zasypia.... Spodobał mi się także sam pomysł: wilkołaki na Siczy, czasy powstania Chmielnickiego. Czemu nie? Może być ciekawie! I w sumie było. Początek mocny, dość krwawy, sporo obiecujący. Pomysł z Kozakami, którzy potrafią przemienić się w wilki naprawdę trafiony. W końcu jakieś nadnaturalne stworzenia z naszego podwórka. A jednak książka mnie nie porwała. Czemu? Mam wrażenie, że czasami cała historia traciła impet, zamierała i po prostu robiło się nudno. Było to przyczyną częstego odkładnia przeze mnie książki, a co za tym idzie długiego okresu jej czytania i tracenia wątków. Trochę chyba za dużo, jak dla mnie, było zagłębiania się w przemyślenia bohaterów, szczególnie Mariki, a za mało akcji.

Czy warto więc Wilkozaków przeczytać? Jeśli jest się miłośnikiem fantastyki, a szczególnie tej z elementami historii, to tak. Ja w sumie nie żałuję lektury, tylko tego że mogło być nieco lepiej.

piątek, 18 lutego 2011

"Wyspa klucz" Małgorzata Szejnert

Wyspa klucz jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością pani Szejnert. Ale chyba wyjdzie na to, że nie ostatnim, ponieważ książka ta pochłonęła mnie całkowicie, zainteresowała i nie pozwoliła się oderwać, póki jej nie skończyłam.

O Ellis Island wiedziałam, zastanawiałam się nawet jak to było pracować na niej, spotykać tylu ludzi z różnych stron świata, decydować o ich losie. Odwiedziłam także jej stronę internetową w poszukiwaniu informacji i zabawiłam się w wyszukiwanie nazwisk z mojej rodziny na listach statków, choć nigdy nie było mi wiadome, by ktoś z moich krewnych wyemigrował do Ameryki.

Małgorzata Szejnert zabrała mnie w fascynującą podróż. Pokazała mi jak ta mała wysepka funkcjonowała, jak stopniowo nabierała znaczenia, jak się rozrastała. Ukazała mi wszystkie procedury, jakie na niej obowiązywały. Przedstawiła mi ludzi, którzy na niej pracowali, od kolejnych naczelników poprzez tłumaczy i lekarzy, aż po bagażowych. Ukazała mi cały ogrom pracy, jaką musieli ci ludzie wykonywać. Jak przeprowadzali wstępne selekcje, później badania, w tym badania psychologiczne, jak musieli być cierpliwi i delikatni w niektórych momentach, jak musieli rozwiązywać konflikty i radzić sobie z nietypowymi sytuacjami. Jak to co robili w swojej pracy wpływało na nich. Bo Ellis Island to nie tylko miliony imigrantów z różnych stron świata, którzy tutaj właśnie zaczynali swoje nowe życie, ale przede wszystkim właśnie urzędnicy zatrudnieni na tej wyspie kluczu, otwierającym lub zamykającym drzwi do nowego życia. Co ciekawe spora liczba zatrudnionych na niej ludzi pochodziła z rodzin właśnie imigrantów bądź sami kilka lat wcześniej przechodzili przez procedury Ellis Island.

Książka jest pięknie wydana, na kremowym papierze, z czytelnie rozmieszczonymi bardzo ciekawymi zdjęciami, w tym zdjęciami Augustusa Shermana, jednego z ważniejszych urzędników Ellis Island. Naprawdę arcyciekawa lektura.

"Serce zakonu" Robert Borkowski

W minionym roku obchodziliśmy okrągłą rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Sięgnęłam więc po książkę, której akcja rozgrywa się na tle tych historycznych wydarzeń. Poza tym miałam ochotę na jakąś dobrą powieść historyczną, a o taką, szczególnie polską, ostatnio mam wrażenie coraz trudniej. Lektura Serca zakonu utwierdziła mnie niestety tylko w tym przekonaniu.

Jedyne co pozostało mi w pamięci po lekturze tej powieści, to stylizowany język, co akurat w tym przypadku się nie sprawdziło i niestety utrudniało lekturę, opisy burzliwego życia miłosnego jednego z braci zakonnych, głównego bohatera oraz mało tajemnicza zagadka. Nie wiem na czym polegał problem, ale powieść tę czytało mi się naprawdę dość trudno: potrafiła momentami nudzić, walczyłam z chęcią odłożenia jej na półkę, dodatkowo czasami autor wpadał na jakieś dziwne rozwiązania akcji. Zupełnie nie tego szukałam. A szkoda, bo w końcu ogólnie pomysł nie był zły, w końcu bitwa pod Grunwaldem, Zakon Krzyżacki, to naprawdę ciekawe tematy.

wtorek, 11 stycznia 2011

"Zagadka Kuby Rozpruwacza" Andrzej Pilipiuk

Jakuba Wędrowycza, wielkiego oryginała i najlepszego egzorcystę naszego kraju, pokochałam od pierwszego spotkania. Kroniki Jakuba Wędrowycza dostałam w prezencie urodzinowym i od razu przeczytałam, dosłownie: goście po nocnej imprezie spali w pokojach, a ja siedziałam w kuchni i czytałam, aż doczytałam do końca. Pamiętam, jak niesamowicie się śmiałam, czytając o przygodach sławnego bimbrownika, dostarczył mi wiele rozrywki.

Kolejna część, Czarownik Iwanow, nieco mnie rozczarowała, wydawało mi się, że sprawka to przede wszystkim zbyt długiego opowiadania tytułowego. Teraz, uczestnicząc w akcji Książka Wędrowniczka, miałam okazję, przeczytać Zagadkę Kuby Rozpruwacza, czwartą część cyklu. I cóż, czar Jakuba chyba trochę przygasł...

Zagadka Kuby Rozpruwacza jest dość obszernym zbiorem ponad dwudziestu opowiadań. Opowiadań naprawdę krótkich, czasami nawet króciusieńkich. I wydawałoby się, że to dobrze, biorąc pod uwagę wrażenia z lektury Czarownika Iwanowa: krótkie opowiadanka są lepsze, dynamiczniejsze, pełne akcji, trzymają w napięciu, akcja się nie rozwleka. I właściwie tak jest w przypadku tego zbioru, pełno w nim też niesamowitych pomysłów na rozwój akcji, Jakub nadal jest Jakubem, dlaczego więc śmiałam się dużo mniej podczas lektury? Albo czar Wędrowycza na mnie już nie działa tak bardzo, Jakub nie jest już dla mnie nowością, albo jest to wina zbyt dużego tempa, jakie sobie narzuciłam podczas czytania Zagadki... oraz objętości tego zbioru. Po prostu co za dużo, to niezdrowo.

Postanowiłam postawić na drugie wyjaśnienie: Jakuba Wędrowycza trzeba sobie dawkować, wtedy ma się większą frajdę z lektury, bo ogólnie frajda nadal jest.

P.S. Moja fotorealcja z wizyty Jakuba u mnie, zamieszczona na blogu Książka Wędrowniczka.

czwartek, 9 grudnia 2010

Nie dałam rady...

Wiem, że w sumie nie powinno się tego robić: oceniać niedokończonej książki. Ale te dwa tytuły zostały przeze mnie porzucone nie z braku czasu czy chęci, ale dlatego że ich początki nie dawały mi jakiejkolwiek nadziei na to, że dalej będzie choć trochę lepiej.

Pierwszą książką jest Anima Vilis Krzysztofa T. Dąbrowskiego. Sięgnęłam po ten zbiór opowiadań grozy mając ochotę troszkę się pobać, a do wyboru tej konkretnej pozycji zachęciły mnie raczej pozytywne recenzje blogowiczów. Niestety poległam, po zdaje się, dwóch opowiadaniach. Po pierwsze nie było w nich nic strasznego, nie miały żadnego klimatu grozy, na dodatek ciągnęły mi się w nieskończoność. Zamiast się bać, ja przy nich zasypiałam... a chyba nie o to autorowi chodziło. Po drugie, ten pomysł z kosmitami. Cóż, u mnie się on nie sprawdził. I to mówi fanka The X-Files, dla której Fox Mulder na zawsze już pozostanie jednym z najbardziej cenionych i lubianych bohaterów literatury/ekranu. Kompletne rozczarowanie.

Druga książka to W poszukiwaniu Jake'a Chiny Miéville'a. Również jest to zbiór opowiadań, ale tym razem łączącym je elementem jest Londyn, Londyn jakiego się tak naprawdę nie zna. Tu dałam radę przeczytać więcej, parłam do przodu, nie zniechęcając się aż tak bardzo, mając ciągle nadzieję, że w końcu coś zaskoczy i opowiadania te mnie poruszą czy zainteresują. Niestety z przeczytanych tytułów podobało mi się tylko jedno opowiadanie, o przemieszczających się ulicach. Mimo wszystko jednak Miéville zdołał w jakiś sposób mnie zaintrygować i postanowiłam sięgnąć po jakąś jego powieść, pewnie będzie to Dworzec Perdido lub LonNiedyn.


Odkąd prowadzę tego bloga (dwa lata) pokonały mnie dwie książki: Jadąc do Babadag oraz Stulecie detektywów. Teraz dołączą do nich niestety Anima Vilis i W poszukiwaniu Jake'a.

poniedziałek, 6 września 2010

"Bollywood dla początkujacych" Krzysztof Lipka-Chudzik

Tak, lubię filmy prosto z Bollywood. Tak, moim pierwszym obejrzanym filmem było Czasem słońce, czasem deszcz. Tak, przepadam za Shah Rukh Khanem.
Obejrzałam już sporo filmów rodem z Indii. Nie wszystkie one były rozbuchane, długie i tylko o miłości. Czasem oglądałam jakąś perełkę, czasem zdarzył się jakiś niewypał, zupełnie tak jak w kinie amerykańskim, czy europejskim.

Książkę Krzysztofa Lipki-Chudzika dostałam jako prezent urodzinowy od przyjaciół, którzy znają moje zamiłowanie do filmów bollywoodzkich. Świetny prezent, bo Bollywood dla początkujących czyta się naprawdę wspaniale. Autor ma ogromną wiedzę na temat kinematografii Indyjskiej i to widzi się od razu. Drugim bardzo dużym atutem jest styl autora i sposób w jaki napisał tę książkę. Można właściwie powiedzieć, że jest to historia kina indyjskiego, a po części również samych Indii, podana w formie zbioru ciekawych anegdot, które dotyczą największych twórców i ludzi Bollywoodu. Wszystko jest podane przejrzyście, ciekawie i interesująco; nie sposób nudzić się czytając tę książkę.
Polecam nie tylko miłośnikom Bollywoodu.

Jako oprawa muzyczna piosenka Tujhe Mein Rab Dikhta Hai z filmu Rab Ne Bana Di Jodi, którego plakat został umieszczony na okładce książki:


sobota, 14 sierpnia 2010

"wiedźma.com.pl" Ewa Białołęcka

Moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Ewy Białołęckiej. Pierwsze i wielce udane. To co przeczytałam, dostarczyło mi sporo niezłej rozrywki.

Reszka, młoda samotna matka, mieszkająca ze swoimi rodzicami, uzależniona od internetu, pewnego pięknego dnia nieoczekiwanie dostaje w spadku po dalekiej ciotce, której na oczy w życiu nie widziała, mały domek. Uradowana perspektywą posiadania własnego lokum, udaje się nasza bohaterka do małej miejscowości, która niestety okazuje się być wsią zabitą dechami. Co gorsze, na miejscu Reszka dowiaduje się, że cioteczka była tak jakby wiedźmą, a ona sama zaczyna widywać na jawie najróżniejsze duchy.

Bardzo przyjemna lektura. Kartki przewraca się niesamowicie szybko, bo i bohaterka sympatyczna i z charakterem, i ciekawe rzeczy się dzieją, i jakieś tajemnice i morderstwa trzeba rozwiązać. Miejsce akcji też wyjątkowe: zapomniana przez ludzi i czas prawdziwa wieś, na dodatek pełna duchów, które są całkiem niezłymi osobowościami. Do tego wszystkiego należy dodać lovestory, dziejące się między Reszką, a miejscowym doktorkiem i voila!: przepis na sukces. Ja polecam.

środa, 9 czerwca 2010

"Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy" Małgorzata Gutowska-Adamczyk

Skusiłam się. Ja, wielki sympatyk słodkości, nie mogłam tak zupełnie obojętnie przejść obok książki, która ma taki, a nie inny tytuł i, co tu ukrywać, ładną okładkę. Skusiłam się i nie żałuję. Cukiernię pod Amorem czyta się bowiem bardzo przyjemnie.

Fabuły zdradzać nie będę, tym bardziej, że akcja książki pani Gutowskiej-Adamczyk dzieje się w kilku płaszczyznach czasowych i ma tak naprawdę wielu bohaterów. Dość powiedzieć, że jest to po prostu saga pewnej szlacheckiej rodziny i ludzi w różny sposób z nimi związanymi: poprzez małżeństwa, namiętne romanse czy zobowiązania towarzyskie, ale nie tylko. Zdecydowanie w całej opowieści większa część akcji dotyczy kobiet i jest z nimi związana. To one muszą sobie radzić w nieprzychylnych czasach zaborów, to one są odpowiedzialne za sprawne funkcjonowanie majątków lub rodzinnego biznesu, czy rozwiązanie rodzinnej tajemnicy.

Cukiernia pod Amorem należy do lektur, które czyta się niesamowicie szybko. Jest napisana prostym, ale ciepłym i sympatycznym stylem. Fakt, że autorka co rozdział przenosi nas w inne czasy (akcja rozgrywa się przede wszystkim w latach 60. i 90. XIX wieku oraz w roku 1995) potęguje jeszcze szybkość z jaką przewraca się strony. Do tego trzeba przyznać, że nie brakuje w tej powieści chyba niczego: mamy rodzinne tajemnice i romanse; bohaterowie są różnorodni i stają przed rozmaitymi dylematami i problemami; są bale i wesela; jest w tej książce i trochę smutku, i trochę radości. Jest nawet mumia.
Ja na pewno sięgnę po kolejny tom (zapowiadany na październik tego roku), bo czytanie pierwszego przyniosło mi wiele przyjemności, no, a poza tym koniecznie muszę poznać rozwiązanie rodzinnej tajemnicy.