Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oglądam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oglądam. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 stycznia 2013

"Anna Karenina" 2012

Anny Kareniny jeszcze nie czytałam. Mam egzemplarz na półce, czeka on na swoją kolej. Ale wiem o co chodzi i widziałam jej ekranizację z Sophie Marceau oraz Seanem Beanem. Fakt, że dawno to było, ale pamiętam, że ogólnie mi się podobało. Pokusiłam się więc teraz w celu odświeżenia historii o obejrzenie najnowszej wersji, w reżyserii Joe Wrighta. I po co mi to było? Nie wiem...

Ja chyba za mało romantyczna jestem, bo ogólnie nie bardzo mnie poruszyła historia Anny. Bardziej chyba zdenerwowała, ale w końcu oglądałam tylko film, może książkowa Anna do mnie trafi, kto wie? Więc skoro Marceau nie potrafiła mnie przekonać, jak mogła to zrobić Keira Knightley? Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy czemu wszyscy upierają się obsadzać tę niezbyt utalentowaną aktorkę, o wyglądzie przypominającym współczesny wieszak, w rolach kostiumowych? No litości... Jako Elizabeth Bennet zepsuła mi cały film (również w reżyserii Wrighta, ale trzeba przyznać, że on w ogóle nie był udany). W Piratach była wkurzająca; dałam radę znieść ją w Pokucie (znowu Wright), ale jest to rewelacyjna ekranizacja bardzo ciekawej powieści, ja z resztą bardziej byłam zainteresowana Briony, więc Knightey się gdzieś tam w całości gubiła. Tak więc na dzień dobry film miał u mnie sporego minusa. Jak się okazało nie tylko główna bohaterka jest nie najlepiej obsadzona - Wrońskiego zagrał bowiem młokos z blond czupryną, nie znany mi Aaron Taylor-Johnson. Powiedziałabym, że jaka Anna taki Wroński: nietrafiony. Duet ten zamiast wielkich namiętności, pasji, uczuć i dramatu, zaprezentował kilka pustych spojrzeń i to wsio. No nie poradzę, nie porwali mnie, nie przekonali. Odegrane to było bardziej, niż zagrane. Za to brawa należą się Matthew Macfadyenowi, jego Stiwa był świetny. Zdradzający żonę i rubaszny, ale ciepły i wzbudzający sympatię. Także Jude Law jako Karenin był naprawdę dobry. Oszczędny, ale nie zimny. Podobały mi się jeszcze dwie aktorki w mniejszych rolach: Kelly Macdonald (Dolly) i Olivia Williams (hrabina Wrońska), ale obie panie bardzo lubię, więc nie jestem do końca obiektywna.

Przed seansem słyszałam, że ekranizacja ta przybiera nieco postać przedstawienia teatralnego. I faktycznie tak było. Widać było zmieniającą się scenografię, widać kulisy teatru, a ruchy i gesty aktorów były przerysowane. Przez dłuższy czas byłam tym tak okropnie zirytowana, że nie mogłam się skupić na filmie. Nie wiem czemu miało to służyć. Dla mnie było to zbyt wydziwnione, po prostu przerost formy nad treścią. Z czasem zaakceptowałam taką formę, ale po seansie czułam się nieco zmęczona.
Choć trzeba przyznać, że montaż filmu był świetny, zdjęcia bardzo dobre, a wręcz niektóre kadry po prostu zachwycające. Dodatkowo piękne kostiumy. Szczególnie kreacje Anny przyciągały wzrok, choć co do jej fryzur miałabym kilka zastrzeżeń.

I tak sobie myślę, że ten film bardzo przypomina Dumę i uprzedzenie. Oba mają nietrafioną obsadę, mają niedociągnięcia aktorskie, są rozbuchane, jenak miałkie w wyrazie, ale oba są przepiękne wizualnie. Także Joe Wright nie ma szans, żeby stać się moim ulubionym reżyserem. 

Na koniec jeszcze dwa słówka o muzyce. Ścieżkę do Anny Kareniny stworzył nie kto inny, jak mój ukochany Dario Marianelli, którego score do Dumy i uprzedzenia kocham. Tutaj Marianelli niestety nie zabłysł jakoś wyjątkowo. Jest kilka perełek, fajnie też gdzie nie gdzie wplótł wątki rosyjskie, ale trafiły się także momenty chaotyczne i ciężkie, jak np. okropny utwór Dance With Me ilustrujący taniec Anny i Wrońskiego. Ale i tak słucham z dość dużą przyjemnością.


poniedziałek, 20 września 2010

"The Hurt Locker. W pułapce wojny" 2010 (Wyzwanie Oscary)

W tym roku Akademia przyznała Oscara za najlepszy film obrazowi w reżyserii Kathryn Bigelow. Nie był to z resztą jedyny Oscar jaki The Hurt Locker otrzymał. Zdobył on jeszcze pięć statuetek w tym również za reżyserię właśnie.

Wojna w Iraku. Dowództwo nad oddziałem saperów obejmuje sierżant James. W porównaniu ze swoim poprzednikiem jest on raczej nieobliczalny i często zaskakuje podwładnych swoimi poczynaniami. Wydaje się, że James zbytnio nie przejmuje się ryzykiem towarzyszącym jego pracy i dość lekko podchodzi on do swoich obowiązków.

Już na samym początku mogę powiedzieć, że The Hurt Locker oglądało mi się bardzo dobrze. Na pewno jest to ciekawy film, ale że na tyle wyjątkowy, żeby zdobyć Oscara za najlepszy film, to tego bym nie powiedziała. Co mi się podobało, to sposób w jaki ten obraz trzyma cały czas napięcie. Nie ma tutaj widowiskowych potyczek, strzelania czy akcji, a mimo to nie nudziłam się ani przez moment, ponieważ świetnie pokazane są kolejne sceny rozbrajania bomb czy pocisków. Co również mi się podobało, to to, że w filmie tym właściwie nie ma jednej linii fabularnej - cała historia to jakby zlepek, ale dobrze zrealizowany, epizodów z "normalnych" dni żołnierzy z jednostki saperów i ich akcji w terenie. Sposób filmowania, nieco w stylu dokumentu, często z bliskimi kadrami, pozwala widzowi na poczucie współuczestniczenia w tych akcjach i jednocześnie poznania głównych bohaterów, szczególnie sierżanta Jamesa. I to właśnie ukazanie głównego bohatera, jako człowieka uzależnionego od adrenaliny i tym samym od wojny jest tym, co wyróżnia ten film od innych obrazów wojennych. James potrafi zaryzykować nie tylko swoje życie, ale również życie swoich kolegów, po to tylko by poczuć choć trochę napięcia.
Ogólnie mówiąc The Hurt Locker jest filmem ciekawym, dobrze zrealizowanym, nieco innym od większości filmów wojennych. Ale według mnie na Oscara w kategorii najlepszy film roku nie zasługiwał.

piątek, 10 września 2010

"Książę Persji: Piaski czasu" (2010)

W grę Prince of Persia w życiu nie grałam i nie zamierzam, taka rozrywka nie jest bowiem dla mnie. Jednak film przygodowy o tym samym tytule od razu mnie zainteresował. Czemu? Bo ja lubię dobre filmy przygodowe.

Młody książę Persji, Dastan, musi pomóc księżniczce Taminie uratować świat przed zagładą oraz oczyścić swoje imię z zarzutu o morderstwo.

Nie ma co się oszukiwać Książę Persji jest filmem czysto rozrywkowym, ale tego właśnie oczekiwałam, gdy zasiadałam przed ekranem. Dodam, że filmem rozrywkowym na całkiem niezłym poziomie. Mamy tu wszystko co jest potrzebne: pozytywnego i sympatycznego bohatera, dużo akcji, w tym różnorodne pościgi i walki na miecze, niebanalne i banalne złe charaktery, piękną i dzielną księżniczkę, trochę fantasy oraz świat do uratowania. Do tego wszystkiego dochodzą całkiem niezłe efekty komputerowe, starożytny parkour oraz bardzo dobra muzyka autorstwa Harry'ego Gregsona-Williamsa i niezłe zdjęcia. Na dodatek obsada aktorska jest naprawdę interesująca. W roli głównej utalentowany Jake Gyllenhaal, którego ja jeszcze w takiej roli nie widziałam. Partneruje mu piękna brytyjska aktorka Gemma Arterton, a sir Ben Kingsley wciela się w rolę szwarccharakteru, co zawsze wychodzi mu z jakiegoś powodu idealnie. Moją sympatię zdobył jednak humorystyczny Alfred Molina w roli drobnego oszusta i miłośnika strusi.
Ogólnie rzec biorąc, dostałam to, co chciałam: dobry rozrywkowy film przygodowy.


wtorek, 20 kwietnia 2010

"My Name Is Khan" (2010)

Niedawno odbył się w kilku miastach w Polsce Bollywood Festiwal. Do tej pory nie było mi dane wybrać się na tą imprezę, z różnych powodów. W tym roku chyba też bym się nie wybrała, gdyby nie przyjaciółka, która mnie zmotywowała. Ze wszystkich filmów, które w tym roku były prezentowane, wybrałyśmy tylko jeden, ale chyba najlepszy. Wczoraj, późnym wieczorem, obejrzałyśmy przedpremierowo najnowszy film Shah Rukh Khana i Kajol, My Name Is Khan.

Rizvan Khan (Shah Rukh Khan) cierpi na zespół Aspergera, formę autyzmu. Rizvan ma kłopoty z wyrażaniem uczuć, nie lubi nowych miejsc i nie znosi koloru żółtego. Jest za to inteligentny i potrafi zreperować właściwie wszystko. Dzięki swojej matce całkiem nieźle radzi sobie w otaczającym go świecie. Gdy dorasta przeprowadza się do San Francisco, do swojego brata. Tam poznaje wesołą i sympatyczną Mandirę (Kajol), która ma syna Samira. Między nimi rodzi się uczucie, zakładają więc rodzinę, której szczęście przerywają jednak ataki z 11 września. Rizvan, by dotrzymać dane żonie słowo i przywrócić szczęście, udaje się w długą podróż, której celem jest spotkanie się z prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Ten film podobał mi się ogromnie. Przede wszystkim wielkie brawa dla Khana. Aktor rewelacyjnie poradził sobie z rolą osoby chorej: jego całe zachowanie, mimika, ruchy, sposób mówienia. Na pewno kosztowało go to wiele pracy. Poza tym jego Rizvan nie jest pozbawiony ciepła i nie sposób nie darzyć go sympatią. Khan razem z Kajol świetnie się uzupełniali i wspaniale oboje wypadli na ekranie. Bardzo podobały mi się ich wspólne sceny z pierwszej części filmu, te w których Rizvan i Mandira się poznają i docierają. Co bardzo miłe, ta część nie jest pozbawiona odrobiny humoru (cudna scenka z nocy poślubnej). Ale ten film to nie tylko historia pięknej, ale niezbyt łatwej miłości, ale także film drogi. Rizvan wyrusza w podróż, bo tak obiecał swojej żonie. W podróż, która nie będzie dla niego łatwa, nie tylko ze względu na jego chorobę, ale przede wszystkim na to jakiego jest wyznania i jakie nosi nazwisko. Już na samym początku mamy przedsmak tego, jak będzie traktowany: sceny z lotniska robią całkiem spore wrażenie. My Name Is Khan porusza jeszcze jedną kwestię. Pokazuje jak niektórzy muzułmanie mieszkający w USA dla swojego bezpieczeństwa odchodzą od swojej religii, zaprzestają przestrzegania różnych nakazów. Tak jak np. szwagierka Rizvana, która przestaje nosić hidżab. A jak reaguje na te zachowania główny bohater? Na zwróconą mu uwagę, że na modlitwę jest odpowiedni czas i miejsce odpowiada, że modlitwa nie zależy od czasu i miejsca, a od wiary i intencji, a ludzie dzielą się tylko na dobrych i złych.

Moja przyjaciółka powiedziała, że My Name Is Khan jest w sumie mało bollywoodzkim filmem. I to prawda. Nie ma w nim muzycznych przerywników, poza jednym, piosenki słyszymy z tła (muzyka jest bardzo dobra!), nie ma żadnych dream sequence, mam wrażenie, że także zagrany jest nieco inaczej. Ale mimo wszystko jest to film indyjski, kolorowy, opowiadający ciekawą historię. Mnie się bardzo podobał. Szczerze polecam i żałuję tylko tego, że w kinach była pokazywana skrócona wersja.

wtorek, 2 lutego 2010

"Barfuss" (2005)

Filmów niemieckich nie oglądam. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć te, które widziałam. Dlaczego więc, gdy zobaczyłam pierwsze sceny Barfuss w naszej tv, a pora była bardzo późna, nie wyłączyłam telewizora, tylko usiadłam i zaczęłam oglądać?

Nick (Til Schweiger) traci pracę za pracą. W końcu poprzez pośredniak trafia do zamkniętej kliniki, gdzie ma podjąć pracę sprzątacza. W klinice tej przebywa młoda dziewczyna, Leila, która chodzi boso i bardzo nie lubi, gdy ją ktoś dotyka. Losy tych dwojga się krzyżują: Nick ratuje w ostatnim momencie Leilę przed śmiercią, za co dziewczyna obdarza go zaufaniem, ucieka ze szpitala i podąża za nim do jego domu...

Barfuss to po trochu komedia romantyczna, film obyczajowy i film drogi. Niewątpliwie ma w sobie jakiś urok oraz ciepło i bardzo sympatyczny klimat. Jest to lekki film pełen humoru. Przede wszystkim za sprawą Leilii i jej kompletnego nieprzystosowania do życia w społeczeństwie. Podczas wyprawy oboje z Nickiem cały czas wplątują się w jakieś tarapaty. Jednocześnie też między nimi zaczyna się zawiązywać nić porozumienia. Nick opiekuje się skrzywdzoną dziewczyną, czuje się za nią odpowiedzialny, Leila zaczyna za to się otwierać i poznawać nowy dla niej świat zewnętrzny. Jest w tym filmie kila cudownych scen, np. z wesołego miasteczka. Ogólnie rzecz biorąc mimo późnej pory bardzo dobrze mi się ten film oglądało, historia mnie wciągnęła i zdołałam polubić głównych bohaterów. Tila Schweigera widziałam już w kilku produkcjach, np. w Królu Arturze, ale nigdy nie zrobił na mnie jakiegoś większego wrażenia. Tu był całkiem niezły, również jako reżyser. Podobała mi się też Johanna Wokalek w roli niewinnej Leilii. Dodam tak na marginesie, że jakiś czas temu widziałam polską produkcję, zdaje się mocno opartą na niemieckiej, Ogród Luizy, m.in. z Dorocińskim i uwierzcie mi, Barfuss jest o niebo lepszy.

sobota, 23 stycznia 2010

"Nine" (2009)

Dzięki wygranej na stronie ale kino! mogłam się wybrać na przedpremierowy pokaz musicalu Nine. I sama nie wiem co sądzić o tym filmie. Mam w głowie małe zamieszanie.

Sławny reżyser filmowy Guido Contini, po kilku nieudanych dziełach, ma powrócić nowym filmem na szczyty. Wszyscy ciekawi są jego nowego projektu o szumnym tytule "Italia". Wszyscy, łącznie z Continim, który także jest scenarzystą, a tymczasem nie napisał ani słowa, mało tego nie wie o czym ma być ten film. Na jego niemoc twórczą nakłada się kryzys wieku średniego oraz kompletnie poplątane stosunki z kilkoma kobietami jego życia.

Nine wyreżyserował Rob Marshall, twórca musicalu Chicago, którego ja osobiście nie lubię. Uważam ten film za przyciężki i bez polotu. Ma on kilka perełek, w tym rewelacyjne Cell Block Tango, ale ogólnie niczym mnie nie zachwycił. I w sumie w przypadku Nine jest podobnie. Mnie, jako musical, ten film rozczarował. Większość piosenek jest znośna, ale tylko znośna. Perełką jest Be Italian wykonywana przez Fergie. Dodać do tego można jeszcze niezłe Cinema Italiano Kate Hudson. Reszty nie pamiętam. Co do klimatu, jest nieco lepiej, lata 60. biją po oczach i to cieszy. Na pewno dużą zachetą do obejrzenia jest skupisko wielu cenionych nazwisk w jednym filmie: Daniel Day-Lewis, Judi Dench, Marion Cotillard, Penélope Cruz, Nicole Kidman oraz Sophia Loren. I tu mogę przejść do plusów. Brawa dla Day-Lewisa. Jako zamknięty w sobie, nieco ekscentryczny, zagubiony i zmęczony reżyser-gwiazda wypadł wspaniale. Gdyby nie on, nie wiem czy doczekałabym napisów końcowych. Dench, przyjaciółka rezysera, jak zwykle dobra. Co dziwne, ponieważ jej nie lubię, podobała mi się tutaj Kidman w roli pięknej aktorki i muzy Continiego. Także Cotillard, w roli zdradzanej żony, zakochanej bardziej w twórcy, niż w człowieku, była dobra, jej grę oglądałam z przyjemnością. Poraziła mnie tylko Loren, w roli zmarłej matki, z którą Guido rozmawia - jakby naprawdę rozmawiał z umarlakiem.
Ogólnie raczej nie polecam, na pewno nie jeśli macie ochotę na musical. Ale jeśli ktoś ciekawy i lubi Day-Lewisa, to można.

Be Italian:

"Transformers" (2007)

Ten film widziałam już jakiś czas temu. Potrzebowałam w pewnym momencie prostej rozrywki dla oderwania myśli. Cóż mogłoby być lepsze niż wysokobudżetowy film amerykańskiej produkcji? Sięgnęłam więc po stojących na półce wypożyczalni Transformersów i w sumie dobrze, bo bawiłam się całkiem nieźle.

Sam Witwicky, nastolatek z liceum, dostaje swój pierwszy samochód - żółte z czarnymi pasami Camaro, rocznik 1976 (jeden z piękniejszych samochodów jakie widziałam). Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że pojazd ten tak naprawdę jest jednym z Autobotów i ma za zadanie strzec Sama przed złymi Deceptikonami. Obu rasom robotów zależy na czymś co znajduje się w posiadaniu chłopaka, a może mieć wielkie znaczenie dla dalszego istnienia ludzkości.

Mniejsza o fabułę i scenariusz. Filmy takie jak Transformers ogląda się głównie dla efektów specjalnych, walk i starć, akcji. I to wszystko w tym filmie można znaleźć. I to naprawdę rewelacyjnie zrobione, szczególnie jeśli chodzi o same roboty i walki. Efekty specjalne podobały mi się nawet na moim monitorze, musiały świetnie wyglądać na ekranie kinowym.
Plusem jest też prosty, bo prosty, ale jednak humor. Szczególnie rozmowy Sama z rodzicami i jego ucieczka przed Camaro mi się podobały. Co zaskakujące, jest też ten film nieźle zagrany, szczególnie przez Shia LaBeouf (Sam). Fajna też była rola John Turturro jako nieco szalonego agenta tajnej agencji.
Ogólnie film na wieczór, gdy potrzeba po prostu nieco rozrywki, a lubi się choć trochę fantastykę. Ja się chyba nawet skuszę i obejrzę część drugą, Transformers: Revenge of the Fallen.

"Sherlock Holmes" (2009)

Kryminały zawsze lubiłam, choć po książki sir Arthura Conan Doyle'a nie sięgnęłam ani razu. Czemu? Sama nie wiem. Mimo tego, tak jak chyba każdy, wiedziałam kim jest Sherlock Holmes i miałam o nim jakieś wyobrażenie. Na film poszłam wiedziona zwykłą ciekawością i obietnicą dobrej rozrywki. I się nie zawiodłam.

Londyn, lata 90. XIX wieku. Holmes i jego wierny przyjaciel doktor Watson stają do walki z mrocznym lordem Blackwoodem, który terroryzuje miasto brutalnymi morderstwami. Ma on także niecny plan przejęcia władzy. Sherlock Holmes i dr Watson muszą temu zapobiec.

Trailery zapowiadały dobrą rozrywkę i taką właśnie dostałam. Świetnie spędziłam dwie godziny w kinie. Guy Ritchie zrobił film z rozmachem, przepełniony wartką akcją, walkami, zagadkami i humorem. Na dodatek świetnie sfilmowany, z pięknymi kadrami i momentami bardzo ciekawym montażem. A co jest największą siłą tego obrazu? Rewelacyjny duet: Robert Downey Jr. oraz Jude Law. Może dziwnie to zabrzmi, ale widoczna jest na ekranie jakaś specyficzna więź łącząca obu aktorów, jakaś pozytywna chemia. Obaj wspaniale się spisali, na tyle dobrze, że nie pamięta się pozostałych postaci, a już na pewno nie pamięta się pań. Co mi się jeszcze podobało to odświeżenie wizerunku samego detektywa. To już nie jest wychudzony, wysoki mężczyzna, z fajeczką i śmieszną czapką, tylko normalny człowiek, z wadami, używający pięści, gdy trzeba.
Trzeba także dodać jako plus bardzo mocną, intensywną i dynamiczną muzykę Hansa Zimmera.

Sherlock Holmes Soundtrack - Discombobulate:

czwartek, 29 października 2009

"Wszystko jest iluminacją" 2005

Ku mojemu zaskoczeniu trafiłam w naszej tv na bardzo ciekawy i dobry film. Z dużą przyjemnością obejrzałam Wszystko jest iluminacją, w reżyserii Lieva Schreibera, na podstawie książki Jonathana Safrana Foera (którą nota bene wciągnęłam na swoją listę "do przeczytania").

Jonathan Foer, młody Amerykanin żydowskiego pochodzenia, chłopak dość dziwny i zamknięty w sobie, zaintrygowany starym zdjęciem nieżyjącego już dziadka, postanawia wybrać się na Ukrainę by odnaleźć sztetl z którego on pochodził. W tym celu wynajmuje jako tłumacza młodego Alexa, a jako przewodnika jego dziadka. I tak zaczyna się ich wspólna podróż niebieskim trabantem przez piękną Ukrainę.

Ten film zdecydowanie zaczyna się jak zwariowana komedia. Spora to zasługa narracji Alexa i samych głównych, dość kolorowych i wyjątkowych bohaterów. Jonathan, którego imienia nikt nie potrafi dobrze wymówić, sprawia wrażenie zimnego, zamkniętego w sobie chłopaka, który na dodatek wszystko zbiera na pamiątkę. Wszyscy nazywają go kolekcjonerem. Na dodatek jest wegetarianinem. Jego zupełnym przeciwieństwem jest Alex, zakochany w Ameryce, hip-hopie i tańcu, otwarty chłopak, którego angielski pozostawia wiele do życzenia. Dziadek Alexa, mężczyzna niezbyt przychylny Żydom, dość milczący i szalenie przywiązany do swojej nieco szalonej suczki przewodniczki. Dziadek bowiem utrzymuje, że jest niewidomy, co oczywiście nie przeszkadza mu prowadzić samochód. Wyruszają w podróż, by odszukać nieistniejące już miasteczko. Podróż ta prowadzi ich przez momentami przepiękną Ukrainę i pełna jest różnych niespodzianek i zdarzeń. Zaowocuje ona też niezwykłymi odkryciami, które zdecydowanie zmienią ich życie. Film w pewnym momencie zmienia charakter i przeradza się w dramat. Wszystko jest iluminacją w swój specyficzny sposób mówi o życiu, śmierci, rodzinie, tożsamości oraz historii i jej wpływie na nasze życie.
Piękne zdjęcia i pełne kolorów scenografie i krajobrazy oraz rewelacyjna muzyka, lekko etniczna, cygańska, skoczna i zwariowana, dopełniają całości. Dodać trzeba, że i aktorstwo stoi na wysokim poziomie. Na mnie spore wrażenie zrobił przede wszystkim kolorowy Alex czyli Eugene Hütz, lider zespołu Gogol Bordello, który również po trochu odpowiedzialny jest za muzykę.

piątek, 23 października 2009

"Excalibur" (1981)

Obejrzałam sobie film fantasy, Excalibur, z roku 1981.
Z tego co się zorientowałam, dla niektórych jest to film kultowy lub najlepszy, jeśli chodzi o legendę arturiańską. Ja nie mogę się zdecydować jakie zająć stanowisko. Lubię fantasy, ale chyba nie aż tak, by ten film nazwać najlepszym, jeśli w ogóle dobrym. Na pewno ma swoją wartość o tyle, że jest bardzo wierny legendzie. Naturalnie niektóre walki i bitwy teraz nieco śmieszą, ale trzeba pamiętać, w którym roku ten film został zrobiony. Kostiumy i scenografia są moim zdaniem okropne, ale już muzyka jest naprawdę niezła. Co do aktorstwa, hmm... Jest w obsadzie kilka znanych nazwisk, m.in. Gabriel Byrne (Uthor), Helen Mirren (Morgana) czy Liam Neeson (Gawain). Moim ulubieńcem został jednak zdecydowanie Merlin - chyba specjalnie poprowadzony lekko komediową drogą, rewelacja. Jednak nikt chyba nie ustrzegł się jakiegoś przerysowania swojej postać, czasem nawet ocierając się o śmieszność. A jednak ten film, gdy już się przyzwyczaiłam do jego stylu, kompletnie mnie wciągnął.
Mimo wszystko Excalibur ma swój klimat i nastrój.

niedziela, 23 sierpnia 2009

"Miss Austen Regrets" (2008)

Wyczekiwałam tego filmu, i to bardzo. W końcu, dzięki uprzejmości i pomocy Harry_the_Cat (jeszcze raz serdecznie Ci dziękuję!), wydanie dvd Miss Austen Regrets powiększyło moją kolekcję, a ja mogłam rozkoszować się tym filmem podczas seansu.

Film skupia się na kilku ostatnich latach życia pisarki. Ukazuje jej relacje z bliskimi, przede wszystkim z jej siostrą Cassandrą oraz z bratanicą Fanny. Młoda dziewczyna traktuje swoją ciotkę jako wyrocznię w sprawach sercowych. Czy jednak słusznie? Jane Austen jest autorką powieści o miłości, ale czy sama jej zaznała? W końcu nadal pozostaje starą panną...

Miss Austen Regrets jest jednym z piękniejszych filmów, jakie miałam okazję zobaczyć. I to pod każdym względem. Przede wszystkim porusza. Ukazuje pannę Austen w sposób bardzo rzeczywisty. Nie jest to monumentalny pomnik ku czci jednej z najbardziej cenionych pisarek w historii. Jane w tym filmie jest inteligentną, ale zwykłą kobietą, obdarzoną humorem i ciętym językiem, która kocha, bawi się, pije alkohol, tańczy, spędza czas z przyjaciółmi i rodziną, podróżuje; po prostu cieszy się życiem jak potrafi. Jednocześnie nie jest wolna od trosk czy zmartwień oraz smutków. Pod wpływem swojej ulubionej bratanicy zaczyna wspominać i zastanawiać się, czy dokonała w swoim życiu dobrych wyborów. Czy może powinna była postąpić inaczej i w ten sposób zapewnić sobie oraz swojej rodzinie - matce i ukochanej siostrze - dobrobyt. Wszystko to wspaniale ukazuje Olivia Williams - dzięki niej Jane Austen jest tak wspaniale naturalna i prawdziwa. Naprawdę wielkie brawa! Jeśli już o aktorach mowa, muszę wspomnieć o 'drugim planie', szczególnie o Hugh Bonneville, który gra tu pastora Bridges'a, mężczyznę kiedyś związanego przez krótki czas z Jane. Ja mam małą słabość do tego aktora, więc jego występ sprawił mi ogromną przyjemność. Taką samą przyjemność sprawiła mi Greta Scacchi w roli Cassandry, starszej panny Austen, spokojnej, również niezamężnej kobiety, silnie związanej ze swoją sławną siostrą.
Ten film jest świetnie sfilmowany. Dzięki częstym bliskim kadrom ma się wrażenie niemal współuczestniczenia. W dodatku jest piękny wizualnie. Zasługa to przede wszystkim świetnych zdjęć, wspaniałych widoków, scenografii i kostiumów. Wnętrza są bardzo realistyczne, a stroje wiernie oddane (nie ma jak zagniotki!), ale nie przypominają szmat, jak w niektórych ekranizacjach powieści z tego okresu. To wszystko jest okraszone świetną muzyką autorstwa Jennie Muskett. Szczególnie podobała mi się muzyka ze sceny tańca.
Czy rzeczywiście panna Austen żałuje? Tak do końca nie wiadomo. Z jednej strony widać czasem, że czegoś jej żal, że zastanawia się jakby to było, gdyby dokonała innego wyboru. Z drugiej Jane mówi siostrze, że jest szczęśliwa z tego co ma. Sama przecież dokonała wyborów, nikt jej do niczego nie zmuszał, przeżyła swoje życie tak, jak potrafiła najlepiej. I może właśnie o to chodzi: móc decydować o sobie, dokonywać wyborów i godzić się z ich konsekwencjami...
Ja ten film szczerze polecam każdemu, nie tylko miłośnikom prozy Jane Austen. I tylko żal, że taki właśnie film nie był pokazywany w kinach, zamiast Becoming Jane...

I na zakończenie kilka fotek z filmu i zdanie wypowiedziane przez Jane: The only way to get a man like Mr Darcy is to make him up.

czwartek, 20 sierpnia 2009

"Kobieta w bieli" Wilkie Collins (Kolorowe czytanie)

Sięgnęłam po tę powieść w sumie z jednej przyczyny: Wilkie Collins, współpracownik Charlesa Dickensa, uważany jest za prekursora powieści detektywistycznej. A Kobieta w bieli uważana jest z kolei za jego najlepsze dzieło. Collins był tak dumny z tej powieści, że kazał wzmiankę o niej umieścić na swoim nagrobku.

Połowa XIX wieku. Młody nauczyciel rysunku, Walter Hartright, zostaje zatrudniony w dworze Limmeridge by uczyć tej sztuki dwie młode kobiety, Laurę Fairlie oraz jej przyrodnią siostrę Marian Halcombe. Po krótkim czasie Walter zakochuje się, z wzajemnością, w Laurze. Jednak nie tylko jego status jest przeszkodą w szczęściu młodych - panna Farlie jest już bowiem zaręczona z sir Percivalem Glydem. Nauczyciel musi porzucić marzenia o miłości, a Laura wychodzi za mąż. Nie wie jednak co czeka ją po ślubie, gdy na horyzoncie pojawi się kobieta w bieli...

W sumie sama nie wiem co mam sądzić o tej powieści. Z jednej strony przeczytałam ją dość szybko, z drugiej gdybym nie traktowała jej jako ciekawostki, chyba nie dotarłabym do końca. Owszem, początek zapowiadał się dość ciekawie. Świetnie nakreślona fabuła, bohaterowie, ten dreszczyk emocji i klimat tajemnicy. Jednak z czasem zaczął mnie nużyć styl Collinsa - niesamowicie bogaty i kompletnie zbędny, te długie opisy najmniejszego wydarzenia czy poszczególnych osób. Kobieta w bieli jest powieścią epistolarną, pisaną przez różne osoby, jednak dla mnie zbyt mała była różnica w sposobie pisania poszczególnych bohaterów. Na plus mogę powiedzieć, że podobał mi się sposób przedstawienia hrabiego Fosco, czarnego charakteru powieści. Zamiast zwyczajowego typka spod ciemnej gwiazdy, mamy bogatego, pełnego życia oryginała, w dodatku o ogromnej tuszy. Collinsowi udał się także stryj głównych bohaterek, pan Farlie: niesamowity hipochondryk, egoista, który pragnie tylko spokoju.
Ja zaspokoiłam swoją ciekawość i do książek Collinsa już raczej nie wrócę. Ale jeśli ktoś ma ochotę na powieść, która zdecydowanie trąci myszką, to polecam.


Miałam także okazję obejrzeć ekranizację tej powieści z roku 1997. W rolach głównych występują Justine Waddell (Żony i córki) jako Laura, Tara Fitzgerald (The Tenant of Wildfell Hall) jako Marian, Simon Callow (Pokój z widokiem 1985) jako hrabia Fosco, Andrew Lincoln (To właśnie miłość) jako Walter.

Całkiem udana rzecz. Jest sporo zmian w stosunku do książki, ale summa summarum najważniejsze zdarzenia, osoby, czasami nawet kwestie zostały wiernie oddane. Narracja z Waltera została przeniesiona na Marian i chyba w sumie to dobrze. Film ma klimacik grozy i napięcia, głównie za sprawą kobiety w bieli i jej charakteryzacji. Nie podobała mi się tylko Waddell, nie miała ona nic z Laury, ani urody, ani sposobu zachowania. Za to Fitzgerald była dobrym wyborem jeśli chodzi o rolę Marian. Reszta obsady nie zapisała się jakoś szczególnie w mojej pamięci.

niedziela, 2 sierpnia 2009

"Miłość Larsa" (2007)

Na film Lars and the Real Girl zwróciłam uwagę, przede wszystkim dlatego, że lubię Ryana Goslinga (głównie za Fanatyka), a tutaj gra on tytułową rolę. Kiedy przeczytałam o czym jest ten film, stwierdziłam, że muszę go koniecznie zobaczyć.

Lars jest bardzo skrytym i w sumie zamkniętym w sobie młodym człowiekiem. Pracuje i chodzi do kościoła, ale ewidentnie nie pasuje mu towarzystwo innych ludzi. Unika nawet swojego brata i jego żony, co nie jest łatwe, gdyż mieszka w ich garażu, a bratowa stara się go wciągnąć w życie rodziny za wszelką cenę. Wszystko to się zmieni, gdy w życiu Larsa pojawi się Bianca. Tylko jak na nią zareagują bliscy i znajomi chłopaka?...

Lubię takie filmy. Spokojne, nieco kameralne, nie pozbawione humoru, dobrze zagrane. I opowiadające ciekawą historię. Bo historia Larsa, a właściwie Larsa i Bianki jest ciekawa. Jest to historia niezwykłej miłości. Lars nie potrafi tak do końca żyć wśród ludzi, boi się kontaktów, jest zamknięty w sobie. Znajduje jednak sposób, na to by nie być samotnym. Teraz tylko potrzebuje akceptacji otoczenia i co wspaniałe, tę akceptację znajduje. Świetnie zostało pokazane to małe miasteczko, pełne ludzi, którzy tak bardzo się postarali być tolerancyjnymi dla jednego z mieszkańców. Pokazali tym samym, że dobro isnieje i można je osiągnąć niewielkim kosztem: wystarczy być otwartym na inność. Nie jestem pewna, jak by ta historia wyglądała w wielkim mieście, ale w małym miasteczku, wszystko się dobrze układa.
Bardzo podobała mi się pani psycholog i rodzina Larsa, Karin i Gus (Emily Mortimer oraz Paul Schneider), szczególnie właśnie Karin, która była niezmorodwana w chęci pomocy Larsowi. Jeśli chodzi o samego Larsa to Ryan Gosling był po prostu rewelacyjny, zdecydowanie ma dar do kreowania wyjątkowych postaci. Na koniec dodam, że zachwyciła mnie muzyka Davida Torna w tym filmie, szczególnie temat główny. Ja polecam serdecznie.

"Chak De! India" (2007)

Sezon filmów prosto z Indii trwa u mnie w najlepsze. Tych, którzy mnie już trochę znają, nie zdziwi że przeważają filmy z King Khanem - zawsze Shah Rukh będzie u mnie numerem jeden. Tym razem Gazeta Wyborcza zrobiła mi prezent: dodała do swojego wydania jeden z nowszych filmów z Shah w roli głównej, Chak De! India.

Kabir Khan, muzułmanin, kapitan reprezentacji Indii w hokeju na trawie, zostaje po przegranym spotkaniu z Pakistanem posądzony o sprzedanie meczu. Wszyscy dookoła uważają go za zdrajcę, nie ma więc innego wyjścia jak odejść. Wraca jednak po siedmiu latach, by objąć stanowisko trenera żeńskiej reprezentacji i przygotować ją na Mistrzostwa Świata w hokeju na trawie. Chce on w ten sposób odzyskać dobre imię. Ale czy da radę z grupy bardzo rożnych dziewczyn zrobić prawdziwą drużynę?

Ja oglądając Chak De! India bawiłam się świetnie. Wszystko jest tak jak być powinno w filmie sportowym: Shah Rukh jako charyzmatyczny trener gra naprawdę rewelacyjnie, dziewczyny z drużyny są wiarygodne (niektóre z nich naprawdę są laskarkami), całość trzyma w napięciu. Podobało mi się ukazanie zróżnicowania Indii poprzez dziewczyny z reprezentacji. Są i takie, które w swoim kraju traktowane są jako goście, bo mają skośne oczy, są i te biedne, i te bogate, jedne są jaśniejszej, inne ciemniejszej karnacji, są i takie, które mówią innym językiem. A że jeszcze nie przepadają one za swoim nowym trenerem, na początku więc konfliktów nie brakuje. Wszystko to jest dynamicznie zaprezentowane, wiec nawet oglądając ćwiczenia na boisku widz się nie nudzi. Do tego film okraszony jest całkiem niezłą muzyką (nie ma w nim piosenek, muzykę słychać zza kadru).
Chak De! Indie oglądałam trzymając pod koniec kciuki za reprezentację Indii na MŚ. Całkiem udana roz(g)rywka.

środa, 22 lipca 2009

"Kabhi Alvida Naa Kehna" 2006

Lato w pełni, czyli, tak jak już mówiłam, czas oglądania filmów z bollywoodu. Ale tym razem sięgnęłam po film, który już widziałam, bardzo go lubię i cenię. A wszystko to przez rozmowę z koleżankami na forum. Po prostu nabrałam ochoty, żeby raz jeszcze obejrzeć Kabhi Alvida Naa Kehena.

Dwa małżeństwa, podobne kłopoty. Miłość i zdrada. Dev (mój ulubiony Shah Rukh Khan) i Rhea (Preity Zinta) są bardzo skupieni na swoich karierach. Wszystko jakoś się jeszcze układa do momentu, gdy Dev odnosi kontuzję i musi zrezygnować ze swojej sportowej kariery. Maya (Rani Mukherjee), spokojna nauczycielka wychodzi za mąż za swego przyjaciela Rishiego (Abhishek Bachchan), dość rozrywkowego faceta, jednak jak sama zauważa, gdzie jest wielka przyjaźń, tam nie ma już miejsca na miłość. Przypadkiem Dev i Maya spotykają się pierwszy raz, tylko na chwilę, tuż przed ślubem dziewczyny. Potem ich drogi przetną się raz jeszcze. Co z tego wyniknie?

Uważam, że jest to fantastyczny film, godny polecenia, świetnie zrealizowany. Od strony technicznej - majstersztyk. Jeden z lepszych jakikolwiek widziałam. Obsada to ideał. Po prostu nie mogłoby być lepiej. I wcale nie chodzi mi tylko o 'mojego bosskiego' Shah. On jak zwykle jest niesamowity, ale muszę przyznać: w tym filmie ma niezłą konkurencję; po raz pierwszy mam wrażenie, że Shah nie zasłonił mi całego ekranu. I wcale nie znaczy, że zagrał słabo, tylko że reszta wzniosła się na jego poziom. O Rani Mukherjee zawsze mam dobre zdanie, bo bardzo ją lubię. Jest ciepła, ma fantastyczny głos i dobrze gra. Była idealnym typem nauczycielki: trochę zamkniętej w sobie i statecznej. I jest piękna! Preity Zintę także lubię, aczkolwiek mam wrażenie, że tutaj jest jej najmniej z całej głównej czwórki. I że chyba wypadła najsłabiej. W sumie pokazuje mało uczuć, jest, nie chcę napisać zimna, bo wystarczy popatrzeć na sceny z synkiem, ale coś była za bardzo opanowana; dobrze że chociaż spoliczkowała Deva... Ale bardzo podobała mi się ostatnia scena z nią, na weselu Rishiego. Abhishek Bachchan był cudowny. I w momentach, gdy Rishi był słodki, beztroski, gdy mdlał i gdy krzyczał na Mayę - w pełni go rozumiałam. I ta cudna scenka na weselu, z bukietem: Musiałem o niego walczyć z tłumem rozkrzyczanych kobiet. Szkoda tylko że miał koszmarny zwyczaj noszenia marynarek z postawionymi kolorowymi kołnierzami... Z Amitabhem Bachchanem (gra ojca Rishiego) mam taki problem, że nie darzę go zbytnią sympatią, ale tutaj mi się podobał. Jest rozkosznie czarujący, a co więcej wiarygodny w tym swoim wizerunku "zdobędę wszystko co się rusza". ShahRukh - cóż można rzec? Jest wspaniały! Wygląd, włosy, miny, ruchy. Dał radę z tą kontuzją. I ta jego złość na wszystko dookoła. Jest taki władczy. Nawet gdy pierwszy raz wyznaje Mayi miłość to krzyczy. Tyle w nim goryczy. I niestety wyładowuje się na małym... A to wszystko takie realne. Naprawdę jedna z lepszych ról jakie widziałam.
Jest w tym filmie kilka scen, które zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Przede wszystkim wypadek Deva. Świetnie zrealizowany i taki realny. Scena na stacji kolejowej. Ja myślałam już, że ten film tak się skończy; że Dev postanowił ukarać siebie za to co zrobił w ten sposób, że zostawi Mayę. Hotel. Świetnie zagrana scena. Coś ich zmusza do tego, pragną tego co ma się stać, a jednocześnie tak im źle z tym, szczególnie Mayi. Rocznicowa kolacja - dwa stoliki, dwie pary i te ukradkowe spojrzenia na tą drugą. "Bouncy, bouncy bed" - cudeńko. Maya i Rhea na weselu. Rhea zachowała się cudownie. Z godnością, rezerwą, opanowaniem; nie mogli tego pokazać lepiej. Pewnikiem jest ich jeszcze sporo, ale te teraz przyszły mi do głowy. I cieszę się, że w takim filmie, o takich trudnych sprawach, znalazło się miejsce na dobry humor. Pogoń za Czarną Bestią, Bouncy Bed, omdlenia, błękitna Preity itp.
Na koniec moich wrażeń: muzyka. Jako całość jest dobra, ale ma dwie perełki: Where's the Party Tonight i Mitwa. Jak dla mnie weszły do kanonu 'naj'.
Jeden z lepszych filmów jakie widziałam. Po prostu rewelacja.

wtorek, 16 czerwca 2009

"Sen Kasandry" (2007)

Nie zaliczam się ani do miłośników twórczości Allena, ani do przeciwników. Czasami po prostu jakiś jego film obejrzę i albo mi się spodoba, albo nie. Sen Kasandry skusił mnie nazwiskiem nie reżysera, a jednego z aktorów, Ewana McGregora.

Film ten jest historią dwóch braci, Iana i Terry'ego. Ian (McGregor) pomaga ojcu prowadzić restaurację, ale ciągle marzy o wyrwaniu się na szerokie wody. Terry (Farell) mieszka z sympatyczną dziewczyną, ciężko pracuje w warsztacie, niestety jest hazardzistą. Obaj chcieli by od życia więcej niż mają. W końcu nadciągają kłopoty w postaci naprawdę sporego hazardowego długu Terry'ego. Wtedy z dość nietypową propozycją pomocy wychodzi im na przeciw ich zamożny wuj (Wilkinson). Tylko czy jak bracia przystaną na jego propozycję to kłopoty się skończą?

Tak na dobrą sprawę to jest dość prosty film. Opowiada o rzeczach nieobcych każdemu człowiekowi: o ambicji, o pragnieniu posiadania, o chęci bycia bogatym. I o tym, że za wyrządzone zło w sumie trzeba zapłacić. Ian i Terry po wykonaniu zadania dla wujka zupełnie inaczej się zachowują. Terry ma wyrzuty sumienia, jest kompletnie rozbity, nie daje sobie rady, coraz więcej pije. Ian nawet jeśli ciągle przeżywa to co się stało, potrafi nad tym zapanować, skupia się na przyszłości. Jednak granica została przekroczona. Teraz nie może już być dobrze...
Porządnie zrobiony i zagrany, szczególnie w przypadku Colina Farella, film, bez niesamowitych niespodzianek, ale z dobrze opowiedzianą historią.
Dodam jeszcze tylko, że Sen Kasandry jest bardzo podobny do wcześniejszego filmu Allena, Wszystko gra z Jonathanem Rhys Meyersem. Oba mi się podobały.

piątek, 5 czerwca 2009

"Quantum of Solace" (2008)

Nigdy nie byłam i na pewno nie będę fanką filmów z Jamesem Bondem w roli głównej. Tych starszych, z Connery'm, obejrzałam może dwa, trzy zaledwie. Dopiero Pierce Brosnan był w stanie mnie skusić do wyprawy do kina lub do wypożyczenia DVD z nowym Bondem, gdy potrzebowałam rozrywki. Teraz przyszła pora na kolejną odsłonę najsłynniejszego tajnego agenta JKM. Niestety było to kompletne rozczarowanie.

Podczas nieustającej pogoni za sprawiedliwością po całym świecie, Bond spotyka piękną i waleczną Camille (Olga Kurylenko). Kobieta prowadzi go do Dominica Greene'a (Mathieu Amalric), bezwzględnego biznesmena i potężnego gracza wewnątrz tajemniczej organizacji Quantum. Gdy Bond odkrywa spisek, którego celem jest zdobycie kontroli nad jednym z najważniejszych surowców naturalnych, agent musi poradzić sobie z siecią intryg, zdrady, oszustw i morderstw. Wszystko, by zneutralizować Quantum nim będzie za późno! [opis dystrybutora DVD]

Quantum of Solace to drugi film z Danielem Craigiem w roli Bonda. Pierwszy film, Casino Royale, znudził mnie ponad przeciętną. Wierzyć się nie chciało, że oto oglądam film z Bondem w roli głównej. Drugie podejście było nieco lepsze, ale nadal z ekranu co jakiś czas wieje nudą, fabuła nie wciąga i jest dziwaczna. Główny czarny charakter jest kompletnie bez wyrazu. Plusem, choć niedużym jest dziewczyna Bonda, Camille. Za to największym minusem jest sam Bond. Daniela Craiga lubię, choćby za takie filmy jak Przekładaniec czy Hotel Splendide. Ale jako czarujący, elegancki, uwodzicielski, z klasą agent to on się nie sprawdza. W ogóle. A nie ma co ukrywać, taki powinien być Bond, a Craig to wysportowana maszynka do zabijania. Nic więcej.
Te dwa 'nowe Bondy' jako zwykłe filmy akcji/sensacyjne byłyby całkiem przyzwoite. Ale jako filmy z Bondem, są do niczego; brak w nich tego specyficznego klimatu, które miały części poprzednie. I jeśli tak mają teraz wyglądać wszystkie następne filmy z agentem 007, to ja serdecznie dziękuję, bo to już nie jest to...

sobota, 9 maja 2009

"Rab Ne Bana Di Jodi" (2009)

Ciepło na zewnątrz, lato już niedługo, więc we mnie widocznie odezwała się potrzeba oglądania filmów rodem z bollywood. Niedawno widziałam Billu, teraz miałam okazję obejrzeć kolejny film z Shah Rukh Khanem, tym razem w roli głównej i do tego podwójnej, Rab Ne Bana Di Jodi. Czysta przyjemność.

Spokojny, cichy i niepozorny Surinder Sahni jedzie na ślub córki swojego dawnego profesora, którego był ulubieńcem. Niestety do tego radosnego wydarzenia nie dochodzi: pan młody ginie w wypadku jadąc na uroczystość, a profesor na wieść o tym przechodzi zawał serca. W szpitalu przed śmiercią prosi on Surindera, by ten ożenił się z jego córką: nie chce by została ona sama po tak ciężkich przejściach. Surinder i Taani biorą ślub, wprowadzają się do domu Surindera w Amritsarze. Tam dziewczyna zapisuje się po pewnym czasie, za zgodą męża, na kurs tańca. Jej partnerem zostaje szalony, ciągle gadający i bezpośredni Raj Kapoor. Kogo wybierze Taani?

Ten film oczarował mnie od samego początku. Widziałam go już dwa razy i póki co nie mam dość. Jest ciepły, sympatyczny i przyciąga najwyraźniej jak magnez. Przede wszystkim brawa dla Shah Rukh Khana: jak zwykle ukradł całą moją uwagę. W tej podwójnej roli jest po prostu rewelacyjny, nie pierwszy raz zresztą: podobnie było w Donie i Paheli. Są to dwa bardzo lubiane i cenione przeze mnie filmy. Widocznie King Khan w podwójnej roli to złoty środek na naprawdę dobry film. I jako spokojny urzędnik, i jako szalony podrywacz Khan się sprawdza i jest naprawdę w swoim żywiole. Jego Surinder podbija serce ciepłem i dobrem, a Raj, gdy człowiek się już do niego przyzwyczai, kradnie całą sympatię i wywołuje uśmiech na twarzy. Khanowi partneruje w tym filmie Anushka Sharma i, o ile się nie mylę, jest to jej debiut, w dodatku bardzo udany. Fajnie razem z Khanem wyglądają, dziewczyna jest ładna, naturalna, pięknie się uśmiecha i nieźle tańczy. Muszę jeszcze wspomnieć o postaci najlepszego przyjaciela Sahniego: Bobby, fryzjer, całkowite przeciwieństwo Surindera, taka lekko przerysowana postać, ale wprowadza humor i jest bardzo sympatyczny.
Rab Ne Bana Di Jodi ma kilka scenek-perełek: Surinder i jego żółty termos, Surinder i podwinięte rękawy, Raj i nieco za obcisłe spodnie, Taani na przyjęciu, Taani i Surinder w meczecie, wycieczka Raja i Taani, tańczący Surinder i Bobby, pościg na motorze, rozmowa Taani i Raja przed występem. Wszystkie te sceny są cudnym źródłem humoru, akcji czy wzruszenia.
Muzyka w tym filmie jest, co nie dziwi, bardzo taneczna i energetyczna. Całość jest bardzo udana, ale moim ulubionym utworem jest Haule Haule, niesamowicie mi się podoba.
Ogólnie mówiąc jest to kolejny świetny film bolly, który mogłam zobaczyć i bardzo się z tego cieszę, bo Rab Ne Bana Di Jodi podbił moje serce. Jest to niezwykle pozytywny film, ciepły i bardzo sympatyczny. Po prostu historia wspaniałej miłości pomiędzy zwykłymi ludźmi.


A na zachętę Haule Haule:

wtorek, 28 kwietnia 2009

"Billu" (2009)

Z dużą przyjemnością obejrzałam jeden z najnowszych filmów Shah Rukh Khana. Ten aktor jest główną przyczyną mojej miłości do filmów rodem z bollywood. Faceta normalnie uwielbiam w każdej jego roli, którą mogłam zobaczyć. Teraz właśnie obejrzałam Billu.

Jest Bilas Rao Pardesi (Irrfan Khan), zwany Billu, który mieszka w niewielkiej wiosce z żoną i dziećmi. Ma mały zakład fryzjerski i wieczne kłopoty finansowe; jego dzieci zostały wyrzucone ze szkoły, bo Billu nie zapłacił czesnego. Jest też Sahir Khan (Shah Rukh Khan), wielka gwiazda kina bollywoodzkiego. Jest przystojny, bogaty i ogólnie uwielbiany. Gdzie się pojawi wzbudza sensację i rozdaje autografy. Razem z ekipą filmową przyjeżdżają do wioski Billu kręcić nowy film. W pewnym momencie wychodzi na jaw, że Billu był niegdyś przyjacielem Sahira i tym samym rośnie on w oczach sąsiadów, ale jednocześnie fakt ten dostarcza fryzjerowi różnych kłopotów.

Cieszę się bardzo, że mogłam zobaczyć ten film, przede wszystkim ze względu na Shah, którego, jak już powiedziałam, uwielbiam. Ale również dlatego, że bardzo lubię i cenię Irrfana Khana. Widziałam go w zaledwie trzech filmach, ale wszędzie zrobił na mnie spore wrażenie, mimo niewielkich braków w urodzie.
Shah Rukh Khan gra tu tak naprawdę siebie. Sam przecież jest ogromną gwiazdą w Indiach, może nawet w chwili obecnej największą. To odegranie siebie samego wychodzi mu oczywiście rewelacyjnie; jest naturalny, cierpliwy i szczery, np. nie ukrywa, że sława może być męcząca.
Ale tak na prawdę ten film koncentruje się przede wszystkim na Billu. Jest on skromnym i bardzo dobrym człowiekiem. Szczerze mu współczułam, gdy w pewnym momencie cała wioska się od niego odwróciła. Trzymałam za niego kciuki, gdy robił wszystko, by, mimo iż sam tego nie chciał, skontaktować się z Sahirem na prośbę rodziny i sąsiadów. I naprawdę cieszyłam się ogromnie, gdy prawda wyszła na jaw. Irrfan był świetny w tej roli.
Jeśli mowa o filmie bolly nie można nie wspomnieć o muzyce. W Billu nie była ona jakoś szalenie porywająca, ale były dwie piosenki, które mi się podobały: Billoo Bhayankar oraz Marjaani z udziałem gościnnym Kareeny Kapoor.
Ja spędziłam dwie godziny wielce przyjemnie, polecam.

czwartek, 23 kwietnia 2009

"Zmierzch" (2008)

Jakiś czas temu świat ogarnęło szaleństwo. Stephanie Meyer wydała książkę Zmierzch, pierwszą powieść z czterech, opowiadającą historię związku Belli, niepozornej nastolatki, z Edwardem, wampirem o wyglądzie siedemnastolatka. Gdy dostała mi się ta książka w ręce było lato, wszyscy o niej mówili, co tam, i ja się za nią zabrałam. Połknięcie jej zajęło mi zaledwie dwa wieczory. Mimo, że jest to lektura przeznaczona dla niewyżytych amerykańskich nastolatek, styl pani Meyer zostawia naprawdę wiele do życzenia, historia jest w sumie oklepana, to nie potrafiłam odłożyć tej książki, póki jej nie przeczytałam. Teraz zabrałam się za jej ekranizację.

Młoda dziewczyna, Bella Swan, przyjeżdża zamieszkać przez jakiś czas u swojego ojca, szeryfa miasteczka Forks. Mieszkała w ciepłej i słonecznej Arizonie, teraz musi znosić ciągle zachmurzone niebo stanu Waszyngton, ojca nie widziała już jakiś czas, a na dodatek jest środek semestru. Jej przybycie do małego miasteczka odbija się dużym echem, wszyscy mieszkańcy są ciekawi córki szeryfa, poza jedną osobą: Edwardem Cullenem, kolegą ze szkolnej ławki; ich pierwsze spotkanie nie wypada najlepiej. Za to Jacob, młody chłopak z rezerwatu jest do niej nastawiony bardzo przychylnie.

Szczerze mówiąc to mi się ten film podobał. Serio. Od książki się oderwać nie mogłam i teraz od filmu również. Zarzuciłam go sobie po nocy i świetnie mi się oglądało. Po pierwsze podobała mi się bardzo Bella. Nie znam Kristen Stewart, ale była naprawdę dobra jako nieskoordynowana, cicha i niepozorna nastolatka. Podobał mi się też ojciec i koledzy Belli. Za Chiny nie podobał mi się Jacob, zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam, a dodatkowo aktor Taylor Lautner był drewniany. Wampirza rodzina Cullenów, jak dla mnie była zbyt biała, byli nie bladzi tylko właśnie biali, jak zobaczyłam Carlisle'a parsknęłam śmiechem. Ale tak było ok, szczególnie Alice. Przechodząc do punktu głównego, czyli do "przystojnego niczym grecki bóg" Edwarda: Robert Pattison jako wampir wypada świetnie, ma do tego idealną po prostu urodę. Na pierwszych 40 minutach filmu bawiłam się chyba najlepiej, świetnie im wyszło to poznawanie się Belli i Edwarda. Zabrakło mi za to ukazania jak rodzi się przyjaźń między Bellą, a wilkołakiem Jacobem, ale z czegoś zawsze trzeba zrezygnować przenosząc książkę na ekran. Zakończenie, konfrontacja między Edwardem a Jamesem, który miał chrapkę zakosztować Belli, nieźle była pokazana, choć można było jeszcze efektowniej. Kolorystyka i sposób filmowania były niezłe. Muzyki za bardzo nie zapamiętałam, więc chyba żadna rewelacja. Jedyne zastrzeżenia to to, że poza Jamesem, nikt nie pokazał kłów. Trochę dziwne... I nie bardzo mi się podobały te całe wycieczki Edwarda na czubki drzew, ale to już wymysł autorki powieści.
Ogólnie: zdziecinniałam z wiekiem, bo uważam ten film za naprawdę dobry. Ta historia ma widocznie jakąś dziwną siłę przyciągania, skoro i książka i jej ekranizacja mi się podobały, mimo ich ewidentnych braków, niedociągnięć i pewnej infantylności. Nic na siłę, ale jeśli ktoś lubi wampiry to można spokojnie obejrzeć.