piątek, 25 stycznia 2013

"Anna Karenina" 2012

Anny Kareniny jeszcze nie czytałam. Mam egzemplarz na półce, czeka on na swoją kolej. Ale wiem o co chodzi i widziałam jej ekranizację z Sophie Marceau oraz Seanem Beanem. Fakt, że dawno to było, ale pamiętam, że ogólnie mi się podobało. Pokusiłam się więc teraz w celu odświeżenia historii o obejrzenie najnowszej wersji, w reżyserii Joe Wrighta. I po co mi to było? Nie wiem...

Ja chyba za mało romantyczna jestem, bo ogólnie nie bardzo mnie poruszyła historia Anny. Bardziej chyba zdenerwowała, ale w końcu oglądałam tylko film, może książkowa Anna do mnie trafi, kto wie? Więc skoro Marceau nie potrafiła mnie przekonać, jak mogła to zrobić Keira Knightley? Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy czemu wszyscy upierają się obsadzać tę niezbyt utalentowaną aktorkę, o wyglądzie przypominającym współczesny wieszak, w rolach kostiumowych? No litości... Jako Elizabeth Bennet zepsuła mi cały film (również w reżyserii Wrighta, ale trzeba przyznać, że on w ogóle nie był udany). W Piratach była wkurzająca; dałam radę znieść ją w Pokucie (znowu Wright), ale jest to rewelacyjna ekranizacja bardzo ciekawej powieści, ja z resztą bardziej byłam zainteresowana Briony, więc Knightey się gdzieś tam w całości gubiła. Tak więc na dzień dobry film miał u mnie sporego minusa. Jak się okazało nie tylko główna bohaterka jest nie najlepiej obsadzona - Wrońskiego zagrał bowiem młokos z blond czupryną, nie znany mi Aaron Taylor-Johnson. Powiedziałabym, że jaka Anna taki Wroński: nietrafiony. Duet ten zamiast wielkich namiętności, pasji, uczuć i dramatu, zaprezentował kilka pustych spojrzeń i to wsio. No nie poradzę, nie porwali mnie, nie przekonali. Odegrane to było bardziej, niż zagrane. Za to brawa należą się Matthew Macfadyenowi, jego Stiwa był świetny. Zdradzający żonę i rubaszny, ale ciepły i wzbudzający sympatię. Także Jude Law jako Karenin był naprawdę dobry. Oszczędny, ale nie zimny. Podobały mi się jeszcze dwie aktorki w mniejszych rolach: Kelly Macdonald (Dolly) i Olivia Williams (hrabina Wrońska), ale obie panie bardzo lubię, więc nie jestem do końca obiektywna.

Przed seansem słyszałam, że ekranizacja ta przybiera nieco postać przedstawienia teatralnego. I faktycznie tak było. Widać było zmieniającą się scenografię, widać kulisy teatru, a ruchy i gesty aktorów były przerysowane. Przez dłuższy czas byłam tym tak okropnie zirytowana, że nie mogłam się skupić na filmie. Nie wiem czemu miało to służyć. Dla mnie było to zbyt wydziwnione, po prostu przerost formy nad treścią. Z czasem zaakceptowałam taką formę, ale po seansie czułam się nieco zmęczona.
Choć trzeba przyznać, że montaż filmu był świetny, zdjęcia bardzo dobre, a wręcz niektóre kadry po prostu zachwycające. Dodatkowo piękne kostiumy. Szczególnie kreacje Anny przyciągały wzrok, choć co do jej fryzur miałabym kilka zastrzeżeń.

I tak sobie myślę, że ten film bardzo przypomina Dumę i uprzedzenie. Oba mają nietrafioną obsadę, mają niedociągnięcia aktorskie, są rozbuchane, jenak miałkie w wyrazie, ale oba są przepiękne wizualnie. Także Joe Wright nie ma szans, żeby stać się moim ulubionym reżyserem. 

Na koniec jeszcze dwa słówka o muzyce. Ścieżkę do Anny Kareniny stworzył nie kto inny, jak mój ukochany Dario Marianelli, którego score do Dumy i uprzedzenia kocham. Tutaj Marianelli niestety nie zabłysł jakoś wyjątkowo. Jest kilka perełek, fajnie też gdzie nie gdzie wplótł wątki rosyjskie, ale trafiły się także momenty chaotyczne i ciężkie, jak np. okropny utwór Dance With Me ilustrujący taniec Anny i Wrońskiego. Ale i tak słucham z dość dużą przyjemnością.


3 komentarze:

Kasiek pisze...

W gruncie rzeczy się z Tobą zgadzam. Muzyka mnie nie uwiodła, teatr zmęczył a film zirytował i znudził. Niedawno czytałam książkę, wiec mój gniew był jeszcze większy.


Ale DiU 2005 lubię :D

Anonimowy pisze...

Ja nawet nie będę próbowała obejrzeć. "Duma i uprzedzenie" mnie nie przekonała, ale czasem wraca, bo wizualnie jest świetna. "Pokuta" jest bardzo dobra, ale na nią czekałam zachwycona książką. No i ma świetnego McAvoya. A "Anna Karenina" zniechęciła mnie już w zwiastunach.

Zuzanna Szulist pisze...

Nienawidzę, nienawidzę Keiry Knightley!!! Zgadzam się z tym co o niej napisałaś. Dla mnie to jedna z najbrzydszych współczesnych aktorek. Nawet mnie do kina nie ciągnęło na ten film, chociaż ostatnio zapiraciłam i może obejrzę w wolnej chwili. ;) Czytałam za to książkę, już kilka lat temu i bardzo polecam! :)
A poza tym, witam się po dłuższej nieobecności w blogosferze. :)